niedziela, 10 stycznia 2016

O leczeniu brodawek w St. Petersburgu.

321
— Serwus, Huckleberry!
— Serwus, co słychać?
— Co tam masz?
— Zdechłego kota.
— Pokaż! O rany, zdechły jak nic! Skąd go masz?
— Kupiłem od jednego chłopca.
— Co dałeś za niego?
— Niebieską kartkę i pęcherz z rzeźni.
— A skąd wziąłeś kartkę?
— Dwa tygodnie temu kupiłem ją od Bena Rogersa. Dałem mu za nią kijek do kółka.
— Słuchaj, Huck, a do czego ci potrzebny zdechły kot?
— Do czego? Do usuwania brodawek.
— Serio? Ja znam lepszy sposób.
— Niemożliwe. A jaki to sposób?
— Woda ze zgniłego drzewa.
— Woda ze zgniłego drzewa? To do niczego!
— Nie gadaj. Próbowałeś kiedyś?
— Ja nie, ale Bob Tanner próbował.
— Kto ci to powiedział?
— On mówił to Jeffowi Thatcherowi, a Jeff Thatcher Johnny'emu Bakerowi, a Johnny Jimowi Hollisowi, a Jim Benowi Rogersowi, a Ben pewnemu Murzynowi, a Murzyn powiedział to mnie. A widzisz!
— No i co z tego? Oni wszyscy kłamią. Może z wyjątkiem Murzyna. Nie znam go. Zresztą nieważne. Ale powiedz mi, jak Bob Tanner to zrobił?
— No wiesz, wsadził rękę w otwór spróchniałego pnia, w którym zbiera się deszczówka.
— W dzień?
— Jasne, że w dzień.
— Z twarzą do drzewa?
— Tak, chyba tak.
— Co mówił przy tym?
— Pewnie nic nie mówił. Zresztą nie wiem.
— No właśnie! I taki osioł będzie coś gadał o usuwaniu brodawek zgniłą wodą! To do niczego! Trzeba pójść samemu w głąb lasu, odszukać zgniły pień, w którym po deszczu zbiera się woda, o północy odwrócić się plecami do drzewa, wetknąć rękę w otwór i powiedzieć:

„Na ropuchę i purchawki,
zgniła wodo, zjedz brodawki!”

Potem trzeba szybko pójść z zamkniętymi oczami jedenaście kroków przed siebie, potem trzy razy się obrócić i pójść do domu. Ale po drodze nie wolno z nikim rozmawiać, bo gdy się powie choć słowo, czary stracą moc.
— Hm, to wygląda na dobry sposób. Ale Bob Tanner tak nie robił.
— Na pewno nie. On ma najwięcej brodawek z nas wszystkich, a przecież nie miałby ani jednej, gdyby wiedział, jak należy stosować zgniłą wodę. Ja tym sposobem pozbyłem się już tysiąca brodawek. Ciągle bawię się żabami i dlatego wciąż robią mi się nowe. Czasami także usuwam je bobem.
— Tak. Bób jest dobry. Też go stosowałem.
— Tak? A w jaki sposób?
— Trzeba wziąć ziarenko bobu, rozłupać je, naciąć brodawkę do krwi, potem posmarować obie połówki bobu krwią i jedną zakopać o północy na rozstajach dróg, wtedy gdy nie ma księżyca, a drugą połówkę spalić. Połówka nasmarowana krwią ciągnie i ciągnie, żeby przyciągnąć do siebie drugą połówkę i w końcu brodawka odpada.
— Zgadza się. A jeśli zakopując bób, powiesz: „Idź bobie pod ziemię — precz brodawko ode mnie” — to jeszcze lepiej. Tak właśnie robi Joe Harper, a on już był blisko Coonville i w ogóle dużo widział. Czary, CzarownicaA jak się usuwa brodawki zdechłym kotem?
— To jest tak: bierzesz kota i idziesz z nim na cmentarz nocą w dniu, kiedy pochowano jakiegoś bezbożnika. O północy przyjdzie diabeł albo nawet dwa i trzy, ale widzieć ich nie można, najwyżej usłyszy się coś jakby wiatr, a czasem nawet ich rozmowę. A kiedy zabierają duszę tego nieboszczyka, trzeba rzucić za nimi kotem i powiedzieć:

Tak jak diabeł znika z trupem,
Tak jak kot ucieka z łupem,
Niech brodawki mi znikają,
Czystą skórę zostawiają!

Ten sposób usuwa każdą brodawkę.
— To może być niezłe. Próbowałeś już tego, Huck?
— Nie, ale mama Hopkins mi opowiadała.
— W takim razie to musi być prawda, bo wszyscy mówią, że ona jest czarownicą.
— Mówią? Ja wiem, że nią jest! Rzuciła przecież czary na mojego ojca. Sam to mówi. Idzie raz ojciec drogą i widzi, że ona chce na niego rzucić urok, chwycił więc kamień i gdyby się nie schyliła, trafiłby ją porządnie. I co na to powiesz, że tej samej nocy spadł z szopy, na której spał pijany, i złamał sobie rękę?
— Rany! To straszne. A skąd twój ojciec wiedział, że ona chce na niego rzucić czary?
— Mój Boże, ojciec świetnie zna się na tym. Mówi, że gdy ona wlepi tak w kogoś oczy, to czaruje. Zwłaszcza jeżeli coś przy tym mruczy pod nosem. Bo wtedy odmawia Ojcze nasz na wspak.
— A kiedy pójdziesz wypróbować kota, Huck?
— Dzisiaj w nocy. Myślę, że tej nocy diabli przyjdą zabrać starego Hossa Williamsa.
— Przecież pochowali go jeszcze w sobotę, Huck. Czy diabli nie zabrali go już w sobotę?
— Coś ty! Przecież przed północą diabelska moc nie działa, a potem była niedziela. W niedzielę diabły się nie pokazują.
— Prawda, nie pomyślałem o tym. Weźmiesz mnie ze sobą?
— Jasne, jeśli tylko się nie boisz.
— Boję się? Żartujesz! Przyjdź po mnie i zamiaucz.
— W porządku, ty też odpowiedz miauczeniem, jeżeli będziesz mógł. Ostatnim razem miauczałem tak długo, aż stary Hays rzucił we mnie kamieniem i krzyknął; „Przeklęte kocisko!”. Wtedy ja wrzuciłem mu cegłę przez okno. Ale nie mów o tym nikomu.
— To się rozumie. Wtedy naprawdę nie mogłem miauczeć, bo ciotka cały czas mnie pilnowała. Ale dzisiaj się postaram. Hej, co tam masz?
— Nic, kleszcza.
— Skąd go masz?
— Z lasu.
— Co chcesz za niego?
— Nie wiem. Nie chcę go sprzedawać.
— Jak uważasz. Mały jest ten kleszcz.
— Każdy może tak mówić, dopóki go nie ma. Mnie on wystarcza. Jestem z niego zupełnie zadowolony.
— Phi, jest ich cała masa. Mógłbym mieć tysiące, gdybym chciał.
— To czemu nie chcesz? Bo dobrze wiesz, że nie możesz. To wspaniały wczesny okaz, pierwszy, jakiego widziałem w tym roku.
— Słuchaj, Huck, dam ci za niego mój ząb.
— Pokaż.
Tomek wyjął papierowe zawiniątko i ostrożnie wydobył z niego ząb.
Huck oglądał go chciwie. Pokusa była wielka. Wreszcie powiedział:
— Na pewno prawdziwy?
Tomek otworzył usta i pokazał szczerbę.
— Załatwione! — powiedział Huck.
Tomek schował kleszcza do pudełka po zapałkach, które jeszcze niedawno było mieszkaniem „szczypawki”, i chłopcy rozstali się, każdy przekonany, że jest bogatszy niż był przedtem.



Mark Twain, Przygody Tomka Sawyera, tłum. Janosz Biliński, 1925.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz