Pokazywanie postów oznaczonych etykietą malarstwo. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą malarstwo. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 11 lipca 2016

Śmierć "degenerata".

Franz Marc, 1880-1916.

2 marca 1916 rok. Franz Marc, kawalerzysta, tak pisze w liście do swojej żony Marii:

Od bardzo dawna nic nie widziałem, oprócz tak okropnych scen, że umysł ludzki nie potrafi ich sobie wyobrazić. Bądź spokojna i nie martw się. Wrócę do ciebie, wojna skończy się w ym roku. Muszę kończyć, transport z rannymi, którym zabierze się list, właśnie odchodzi.

Dwa dni później napisał:


Nie martw się, wyjdę z tego cało. Mam się świetnie, na ile pozwala mi zdrowie. Czuję się dobrze i uważam na siebie.

Tego samego dnia, po południu, około godziny 16, już nie żył. Dostał szrapnelem w głowę. To był też ostatni dzień pierwszej fazy w bitwie pod Verdun, za dwa dni inni mieli się męczyć znowu. A przecież władze po ogłoszeniu mobilizacji kazały zidentyfikować, co znaczniejszych artystów, żeby ich wycofać z linii, dla ich bezpieczeństwa. Franz był na liście. Nie dość, że ważniak, to opracował jeszcze, w lutym 1916, wzór kamuflażu przeciwlotniczego dla artylerii, były to plandeki malowane w szerokie plamy, coś w stylu pointillism. Stworzył serię dziewięciu takich plandek "od Maneta do Kandinskyego", twierdząc przy tym, że ten ostatni będzie najskuteczniejszy przeciw samolotom latającym na wysokości 2000 metrów. Naziści też nie byli dla niego łaskawi, nazywając jego sztukę "zdegenerowaną", a jego samego degeneratem.

"Groszek" (Erbsenmuster), Waffen-SS, 1944.
Mogło to być podobne, uwzględniając skalę dla samolotów.

Franz Marc zanim umarł, oczywiście się urodził, był uważany za największego miłośnika niemieckiego ekspresjonizmu, i jednego z prekursorów. Prawdopodobnie pod wpływem ojca-malarza podjął studia na Akademii Sztuk Pięknych, w Monachium. W 1911 roku Marc założył czasopismo Der Blaue Rieter wraz, z Macke i Kandinskym. Zasadniczo ekspresjonizm jest kanciasty i dość niepokojący w odbiorze, szczególnie gdy chodzi o niemiecki. Franz był typowo ;) odmiennym jego przedstawicielem. Jego prace tchnęły spokojem, radością, sielankowością, zmysłowością. Wyróżniały się użyciem śmiałych kolorów, bogatej ekspresyjnej czerwieni, błękitu, żółci czy fioletu, umiejscowieniem tematu w płynnym i abstrakcyjnym pejzażu.  Od samego początku był animalistą, jego ojciec byz pejzażystą. Mimo, że był naturalistą w formie, to kolorystyka jego prac raczej się realizmu nie trzymała, było jej bliżej do impresjonistów. Później to już wariacje i abstrakcja. 

Zwei Katzen, blau und gelb, Two Cats, Blue and Yellow, 1912.
Dobra, dwa koty, ale czyja to "buba",
w prawym dolnym rogu jest?

Tematy, to głównie zwierzęta; koty, konie i psy, jak też lisy, krowy, dziki, małpy, jelenie, ludzie, babeczki też, i inne, w naturalnym otoczeniu. Koty ukzuje w ich ulubionym, naturalnym stanie, czyli śnie, i podczas pielęgnacji. Stosując prostotę przedstawienia i wykorzystanie podstawowych barw, wywołuje mocniejsze emocje. Koty czy inne zwierzaki, w takich barwach mają głębsze znaczenie, gdzie niebieski oznacza męskość i duchowość, żółty reprezentuje kobiece szczęście, a czerwony symbolizuje przemoc. I jeszcze jakieś pejzaże do tego, trochę nagości i kształty. Malował całą tę menażerię, razem lub pojedynczo, abstrakcyjnie. Dużo zawdzięczał dobrej znajomości sztuki europejskiej, między innymi prac van Gogha, czy znajomości dość młodego kierunku w sztukach, znanego jako kubizm. Na kierunek rozwoju wpłynęła także jego znajomość, z awangardowymi malarzami takimi jak Wassily Kandinsky czy August Macke. To wszystko sprawiło, że dość szybko osiągnął swój "dojrzały styl".

Liegendes Kätzchen, Lying Kitten.

Prace przez odpowiednie ustawienie zwierząt są dynamiczne, mimo ich centralnego umiejscowienia, wygięte kanciaste linie są widocznym wpływem kubizmu, odpowiednie wykorzystanie szczegółów, na przykład oczy, nadaje im cech intymnych, reszty dopełniają stylizowane abstrakcyjne elementy i odpowiednia kolorystyka. Poprzez uogólnienie i uproszczenie nasza uwaga zostaje odciągnięta od danej, materialnej rzeczy tego świata. Widzimy obraz bardziej uniwersalny, starający się wyrazić istotę rzeczy. Ukazany Kot jest w przyjemnej pozie, kolorach i formie. To taka metafora lepszego, bardziej duchowego zestrojenia się ze światem. Czuć emocjonalny ciężar i niewinność, co daje nam poczucie zadowolenia i relaksu. Jak to przy kotce...

Zwei Kataen, Two Cats, 8 November 1913.
Do swoich przyjaciół malował sobie pocztówki.
Franz Marc z Sinseldorf do Lily Klee w Monachium.

Przez wyobrażenia zwierząt, Marc starał się wyobrazić sferę duchową, której poszukiwał. Nie mógł wykorzystać człowieka, bo ten dla niego był "brzydki", zwierzęta jak mówił były "piękniejsze i niewinne". Powiązał zwierzęta z duchowym i rzeczywistym przemijaniem. Były dla niego nie skażone codziennymi troskami i zawiłościami ludzkiego życia.

Two Wild Cats.

W ostatnich latach poprzedzających wybuch I Wojny Światowej, w jego stylu zaszła zmiana. Motyw zwierzęcy malał, coraz bardziej ulegał załamaniom, stawał się skłębiony, i coraz bardziej oderwany. Elementy abstrakcyjne zostały zastąpione pełną formą abstrakcji, w jeszcze odważniejszej kolorystyce i kształcie. Zwierzęta nie są już "większością" obrazu, jak wcześniej, są małe, są jego częścią, a nie tematem. Nie przekazują radości i spokoju. W skręconych pozach, są przytłoczone abstrakcyjną kompozycją, eksplodującą ostrymi elementami i przenikliwymi, kontrastowymi barwami, na podobieństwo wybuchu pocisku. Brązowe zabarwienie, uszkodzenie od ognia, może sugerować krew, a patrząc z perspektywy czasu, obraz może być wizją śmierci autora w walce, zaś patrząc na datę prorokowało nadejście kataklizmu wojny.

Tierschicksale, Fate of the Animals, 1913.

Jego przyjaciel, August Macke, też się zaciągnął i zginął w pierwszych dniach wojny, w Szampanii, a przed swoją śmiercią namalował ostatni obraz utrzymany w ponurym nastroju, Pożegnanie. Mieli do tego zdolność. Do wybuchu wojny zwierzęta całkowicie zniknęły z obrazów Marca. Dalszych duchowych poszukiwań dokonywał tylko przy pomocy koloru i formy, oczywiście abstrakcyjnej. W planach na przyszłość miał utrwalenie czystej abstrakcji w swojej sztuce. W jednym z listów do żony,  pisał o poszukiwaniu czystej ekspresji, czy istnieje coś takiego, i czy można to osiągnąć w malarstwie, odpowiadając sobie samemu: "Masz rację. Odnaleziono w muzyce...".

Two Lying Black Cats, c. 1913, Franz Marc do Ericha Heckela.

Zwei Katzen, Two Cats, 1909.


Zwei Katzen, Two Cats, 1912-14.

Zdecydowanie za mało było, jest i będzie, takich "degeneratów". I jeszcze śmierć im. Ech...

Wybór prac bardzo subiektywny. Powyżej jak i poniżej.


Der Turm der blauen Pferde, The Tower of Blue Horses, 1913.

The Tower of Blue Horses, Franz Marc z Berlina do Else Lasker-Schüler w Berlinie,
koniec Grudnia 1912 / początek Stycznia 1913.

Die gelbe Kuh, The Yellow Cow, 1911.

Tirol, 1914.

1914.

Füchse, The Foxes, 1913.

Die Wölfe (Balkankrieg), The Wolves (Balkan War), 1913.


Lying Hyena (Lying Wolf).
Owszem leżąca, ale bardziej ranna.

Two Sheep, 1913, Franz Marc z Sindelsdorf do Kandinskyego w Murnau, 1 May 1913.

Black Cow Behind a Tree, Maria Marc (jego żona) z Sindelsdorf  do Elisabeth Macke (żona Mackego) w Bonn,
21 May 1913.

Two Foxes, Franz Marc do Alberta Blocha w Munich, 4 February 1913.

Four Foxes, Franz Marc z Sindelsdorf  do Kandinskyego w Monachium,
4 February 1913.

Three Horses in Landscape with Houses, Franz Marc z Sinseldorf do Paula Klee w Monachium,
8 November 1913.

Pferd und Haus mit Regenbogen,  Franz. Marc do Paula Klee, 15.10.1913. 






The Complete Works of Franz Marc, vol I-III.


poniedziałek, 20 czerwca 2016

Pacjenci w średnim wieku.

Leczenie głupoty. Mistrzu tnij. Nazywam się Lubbert Das.
Lubberta spotyka się w literaturze holenderskiej na określenie głupka, 
jak i tulipany widoczne na obrazie (wycinane z głowy zamiast kamienia, i na stole)
są także symbolem głupoty.
Jheronimus Bosch.

Skoro już się żyje, to trzeba będzie też umrzeć. Można to załatwić szybko, będąc jeszcze wewnątrz organów dawania, lub chwilę po urodzeniu, bo później jest już tylko gorzej. Bywają owszem tacy, co to dożywają śmierci bez żadnego jęknięcia, ale tych jest mniejszość, choć z wiekiem się ich liczba powiększa. Uwzględniając różnego rodzaju czynniki zewnętrze, nierzadko ostre lub palne, i dość niepewną wiedzę rzeźników od zdrowia, to można się zacząć zastanawiać czemu się nie wytępiliśmy sami, przynajmniej w Europie, bo tak naprawdę służba zdrowia jaką znamy to istnieje dość krótko, coś około 200 lat. Pierwszymi opiekunami boleści byli szamani, zielarze czy inni łamignaci plemienni. W państwie kotów, byli kapłani, co to o higienie dużo mówili, trucizny stosowali żeby przepowiedzieć dobrze czas śmierci faraona, i w zasadzie to interesowało ich rządzenie państwem. Co prawda wyodrębnili się z nich słudzy boga Thota, dość nieliczni, co mieli swoją księgę, o ginekologii i położnictwie, okulistyce, chirurgii, ale to tylko dla tych z najwyższej półki. Reszta miała dbać o higienę.

Atlas cierpień człowieka. XV wiek.

Tacy chirurdzy, którzy traktują cierpiących szorstko i bez miłosierdzia i takoż opatrują ich rany i nie mają dla nich więcej litości niż dla psów, uważani są obecnie za wspaniałych, biegłych i zdecydowanych ludzi.
Henri de Mondeville, autorytet w średniowieczu.

XVI wiek.

W Grecji, a dokładniej w Sparcie i Atenach do spraw leczenia podchodzono w odrębny sposób. Spartanie komisyjnie sprawdzali przydatność noworodków do życia, zaś te które nie wyglądały dobrze, były słabe lub niepełnosprawne, albo nie rokowały na przyszłość wyrzucano humanitarnie z urwiska, żeby się nie męczyły później. Twarde i bezlitosne wychowanie w późniejszym okresie pozwalało przeżyć najsilniejszym. Wojny robiły swoje, o rannych specjalnie nie dbano, a i tak większość wolała umrzeć niż się poddać leczeniu. Pięknie. Kasy nic nie obciąża. Ateńczycy podeszli do tematu w sposób filozoficzny.

I jeszcze ten pies...

Tu każdy filozof był lekarzem albo odwrotnie, i nawet jeśli nie wiedział co dolega pacjentowi, to mógł mu wykazać dobre strony jego choroby. Każdy człowiek był odpowiedzialny przed samym sobą za swoje zdrowie. O! Mieli też Hipokratesa, wyznawcę teorii humoralnej, co nie znaczy, że pacjentom było do śmiechu. Wprowadzono diagnozę, badania, doświadczenia, pierwszy atlas anatomii i wiele roślin leczniczych. Z powodzeniem stosowano koproterapię, w sensie metodę, co do jej skuteczności w leczeniu to nie wiem, za to mogła skutecznie leczyć z nadmiaru szkodliwych metali kolorowych w sakiewce, gdyż najlepsze bobki krokodyla były jednocześnie najdroższe. Rzymianie wprowadzili profilaktykę, lepiej zapobiegać, niż leczyć.

Neron przyglądający się otwieraniu matki. Na żywca, matka.
Jansen Enikel, Weltchronik, Bayrische Handschrift, 1410.


Zwiąż lekko ich kończyny i rozetrzyj mocno wnętrze dłoni oraz podeszwy stóp; włóż im stopy do osolonej wody, pociągnij za włosy i nos, ściśnij mocno palce u nóg i rąk oraz postaraj się, żeby świnie zakwiczały im do uszu. Otwórz żyłę na głowie, nosie lub czole i odciągnij krew z nozdrzy szczeciną wieprza. Włóż do nosa pióro lub słomkę, aby wywołać kichnięcie, i spal ludzki włos lub inną brzydko pachnącą rzecz pod ich nosem. Wsuń im pióro do gardła i ogol tył głowy.
John of Gaddesden, Rosa Medicinæ, 1314 rok.

Ten leczył zaburzenia psychiczne upuszczając krew, lub wprawiając w dobry nastrój, jak wyżej.

Powstawały w obrębie obozów legionowych szpitale, valetudinaria, żeby wojaków leczyć i pewnie dla podniesienia morale, że jak coś, to się ktoś nimi zajmie, niekoniecznie przed, na pewno po. Miałem przyjemność w ruinach jednego takiego szpitala podnosić sobie morale i zapobiegać chorobie, co czyniłem uniwersalnym lekarstwem domowym stosowanym przez rzymian, a mianowicie kapustą i winem. Kapusty było mniej, wina więcej. Rzymianie mieli rację. Następnego dnia, albo któregoś kolejnego, ciężko zdobyty antybiotyk, bo tym razem to już była rakija, skutecznie zapobiegł rozprzestrzenianiu się choroby i skutecznie mnie obezwładnił, żebym na kamieniach nie doznał krzywdy jakiejś.


Neron z innej perspektywy.

Powszechna prostytucja, zawodowa jak i dorywcza, bo panie z domów jak nie miały na błyskotki, to szły za róg handlować piekarnią, skutkowała powszechnymi ciążami tudzież innymi niespodziankami, które ma do zaoferowania swoim sługom bogini Wenera. W celu uniknięcia niektórych kłopotów stosowano środki antykoncepcyjne, które były bardziej zabójcze dla właścicielek przydatków, niż dla plemników. Czyli skuteczne. W tym czasie mężowie i ojcowie starali się o wysokie urzędy. Tu walka była też bezpardonowa. Truto się nagminnie. Pełna psychoza. Zanim puszczono flaszkę w ruch, to gospodarz musiał spróbować udowadniając, że jest pijalna. Tu nie było żadnej etyki, a lekarskiej najmniej, gdyż to właśnie lekarze na wyścigi wymyślali coraz to nowe trucizny i odtrutki. Tak upadają cywilizacje.

W imię Ojca i Syna Ducha Świętego, Amen, Rex-Pax-Nax: In Christo Filio.
 John of Gaddesden.
To miano wypisywać na szczęce cierpiącego na ból zęba. Ciekawe czym?

W ciężkich czasach wieków ciemnych, gdy królowało chrześcijaństwo, cierpienie staje się najwyższą wartością i drogą do zbawienia. Odrzucenie spraw ziemskich, w tym cielesnych, duchowe zjednoczenie z istotą boską poprzez modlitwę, doprowadza do zaniechania praktyk lekarskich jako niezgodnych z etyką i duchem czasów. Medycyna odeszła do lamusa. Pełna ciemnota, bieda i zacofanie. Władzę zaczęło sprawować papiestwo. Powstawały więc liczne przytułki dla coraz liczniejszych biednych, cierpiących i umierających, bo tak nakazywała kultura i obyczaje. Żaden śmieć nie może leżeć na ulicy. To nieładnie. W Cesarstwie Wschodnim istniały dla podróżnych - ksenochodia, dla ubogich chorych - nosokomia, liczne sierocińce, przytułki dla starców i biedaków, pozostające w gestii władz kościelnych, jak i świeckich.

Na praktykach. A gdzie jest...? Znów Azor coś chapsnął! Nie szkodzi.
Bartholomeus Anglicus, De proprietatibus rerum, 1485,
Paris, Bibliothéque Nationale.

Zaś na terenach dawnego Cesarstwa Zachodniego, opiekę nad chorymi i ubogimi dzierżyły zgromadzenia zakonne, po tym jak ich wcześniej wykończyły zdrowotnie i finansowo. W swych "izbach gościnnych"  klasztory i kościoły przyjmowały chorych pielgrzymów, wykonywano tam także proste zabiegi lecznicze. Łacińskie słowo hospes oznaczało początkowo osobę udzielającą gościny (gospody). W średniowieczu termin hospitalis zaczęto utożsamiać z formą przydrożnego schroniska dla podróżnych. Średniowieczne domy - gospody stanowiły podwaliny opieki hospicyjnej. Gospody były bardzo modne w okresie wypraw krzyżowych, a po ich zakończeniu można było je nawet posądzić o profesjonalną obsługę. Znaleźli tam zatrudnienie cyrulicy, co to zawodowo już golili, puszczali krew, rwali zęby, czyścili uszy i zajmowali się nagniotkami.

Trepanacja dziadkiem do orzechów.

Też jestem zdania, że najlepiej się człowiek leczy w gospodzie. A później zalega w ramach rehabilitacji. Jak już zalega to można przystąpić do wykonywania zabiegu. Takie były metody znieczulania, bogatego gorzałką lub winem, a golca na Łamignata, czyli stuknąć pałką w łeb, a już kompletnego biedaka to na żywca, tylko kilku osiłków go przytrzymywało, a i kołek w ryj. Na zerwanym filmie rwano, rżnięto, kłuto, spuszczano krew, czy co tam właściwie było potrzeba. Po skończonej operacji pacjent wracał do świata żywych, zdrowy fizycznie albo prawie, psychicznie bywało różnie. Stąd się biorą stuknięci, znaczy się byli u lekarza i po znieczuleniu. Narzędzia w trakcie zabiegu przechodziły gładko z rąk do rąk, nierzadko będąc częścią wyposażenia kuchni czy kuźni. Po co myć skoro i tak się upaprze. Posty, biczowanie, asceza. Kościół dba o formę swojej trzódki.

W celu usunięcia kamienia wkręcano ekstraktor w odbyt. Następnie rozszerzano go,
powiększając otwór do chwili, aż kamień sam się wyturlał.

Nagość jest wielkim grzechem, a mycie genitalium to już w ogóle. Świętego z daleka można wyczuć było. "Nędza miła Bogu", hasło głównie dla ubogich, ewentualnie inaczej rozumiane przez możnowładców, zwłaszcza kościelnych, pozwalało łagodnie wprowadzić posty 40-dniowe, oczyszczające organizm i ducha, jako, że łatwiej jest pościć niż głodować. Od 1215 r. nakazano lekarzom, aby jeszcze przed zbadaniem pacjenta polecili mu przyjęcie ostatniego namaszczenia, co z pewnością rzutowało na psychikę pacjenta. Lekarz Archimattheus, z Salerno, w którym znajdował się ośrodek studiów medycznych, radził, aby pacjenci wyspowiadali się przed podjęciem leczenia. W przeciwnym wypadku mogliby obawiać się o swoje życie, a to znacząco utrudniłoby zadanie lekarzowi.

Posadź pacjenta przed sobą, twarzą do słońca, i każ mu otworzyć usta. Poleć jednemu mężczyźnie służącemu, aby trzymał jego głowę z tyłu, a drugiemu, by przycisnął język. Wyciągnij migdałek za pomocą haka, nie wydobywając razem z nim żadnych błon ani innych części. Odetnij migdałek nożyczkami przy podstawie i zatamuj krwawienie.
Ali Ibn Abbas al-Majusi, lekarz perski, X wiek.

Do XIII wieku chirurgia w ogóle nie była uznana za dziedzinę medycyny. Cyrulicy doświadczenie zdobywali na polach bitew, co patrząc na ówczesne metody leczenia, nie różniło się wiele od samego zabiegu. Bo na ten przykład, uporczywy ból głowy kończył się trepanacją, wyjęciem mózgu, posoleniem go i zapakowaniem z powrotem. Podstawową metodą leczenia ran, było ich zalewanie gorącym olejem. Lekarstwem na wszystko była zaś melasa, między innymi na bezsenność. Nosząc na szyi, w woreczku, suszoną ropuchę, można było ustrzec się tudzież powstrzymać krwotok wewnętrzny. Gdy już się nam to udało, można było zmienić woreczek, na taki w którym znajduje się dziób sroki, żeby nas przestał dziób boleć. Ząb, znaczy się.

Cewnikowanie metalową rurką. Równie popularne w XIII w,
jak i niebezpieczne. Sporo było uszkodzeń sprzętów.

Każ ogolić choremu głowę; potem niech usiądzie przed tobą ze skrzyżowanymi nogami, trzymając ręce na piersi. Następnie rozgrzej żegadło z główką w kształcie oliwki i przyłóż je zdecydowanym ruchem do zaznaczonego miejsca. Gdy zobaczysz, że ukazało się trochę kości, odsuń rękę; w przeciwnym razie powtórz czynność, aż odsłonisz tyle kości, ile zaleciłem.
Albucasis, X wiek. 

Można i tak...
John Arderne, De arte phisicale et de chirurgia, 1412, England.

Barbarzyńcy widać byli oblatani w lecznictwie, gdyż ganiali w wilczych futrach wcześniej, a mądre głowy w średniowieczu dopiero doszły do tego, że na choroby skóry, okłady z takowych właśnie są najlepsze. Na liszaje wystarczy dać się obsikać było młodemu chłopcu, gdyż to właśnie jego mocz leczył to schorzenie. Było to metoda tak skuteczna, że o sikaniu na uniwersytetach uczono. A Egidiusz, wielce ponoć szanowany XII-wieczny medyk z Francji, był takim zwolennikiem tej terapii, że nie miał litości dla swoich studentów. Aby zaliczyć przedmiot, każdy przyszły lekarz musiał nauczyć się wiersza jego autorstwa o tytule "O moczu". Czyli co? Nikt nie oblewał? Kto nie chciał się modlić do Świętego Fiachra, co to chronił od hemoroidów, ten leciał z bólem anusa do lekarza, który gorącym żelazem je prasował.

Nadmiar płynów w organizmie, jest przyczyną wszystkich chorób. No to flobotomia.
George Washington miał wypadek na koniu, to mu utoczono 1,7 litra.
Pośrednio to go zabiło.

Gdy zawiodły poprzednie metody, a lekarz uznał, że ofiara nadaje się do dalszego leczenia można było zastosować przyżeganie, czyli przypalanie metalowymi prętami. A to w celu poprawienia samopoczucia jego.  Przy okazji podagry dobrze jest być w posiadaniu kozy. Darmowy okład z jej odchodów, zmieszanych z miodem i rozmarynem, pozwoli nam zaoszczędzić pieniędzy na dalszą kuracje. Jeżeli po kilku zabiegach, a pechowcy już po pierwszym, ktoś został stukniętym to dla uleczenia szaleństwa należało wywiercić dziurę w czaszce, aby wypuścić diabła. I gites. Jako, że ludzie święci byli, bo się nie myli, musiały się trafić jakieś plagi, tudzież epidemie czy inne zarazy. Żeby takiej uniknąć radzili mędrcy wybić wszystkie psy i koty w okolicy. Gdy to nie poskutkowało polecali zażywać arszenik lub łykać szmaragdy zmielone na proszek. W celu zwiększenia swoich szans na przeżycie, nie należy zapominać o wywarze z 10-letniej melasy, i różnego rodzaju okadzaniach. Gdy wszystkie te metody zawiodły nie pozostawało nic innego jak usiąść w rynsztoku, aby złe morowe powietrze zostało przegnane przez gorszy odeń smród ścieku.


Leczenia zaćmy, polegało na wpychaniu grubą igłą,
bądź nożem, rogówki w głąb oka.

De Mondeville, lekarz i nadworny chirurg Ludwika X Kłótliwego i Filipa IV Pięknego, nawiązywał trochę do greckiego, filozoficznego modelu leczenia, wychodząc z założenia, że dobra nowina czyni cuda. W obecności pacjentów zalecał mówić o niepowodzeniach lub o śmierci jego sąsiadów albo wrogów, katastrofach i innych kataklizmach które mogły dotknąć jego bliźnich. Zalecał wyposażyć się w fałszywe listy o śmierci jego wrogów lub tych, których zgon uważa za wydarzenie korzystne. Dobre rady przyszłym kolegom, dawał też urolog z XII wieku, Gilles de Corbeil. Radził on przyjmować zapłatę z góry, gdyż w miarę ustępowania znieczulenia, a później bólu, można się srodze zdziwić. No bo tak. Pacjent może zejść, stuknięty nie zapłaci i tak nie będzie wiedział o co chodzi, a ktoś kto przeżył zabieg nie będzie czuł strachu przed lekarzem i może odmówić płacenia.


Niechaj lekarze dobrze odziani chodzą na wizytę
A klejnoty im błyszczą na dłoniach nieskryte
Bo kiedy strojnie ubrani i wyglądają ładnie
Wtedy im w ręce większa suma wpadnie.

Regimen Sanitatis Salernitanum, XII-XIII wiek.

No i co się dziwić. Takie czasy były, gdy myślano, że ośrodkiem myśli jest serce, a mózg robi za chłodnicę dla ciała. Kolorowe czasy. Dodać do tego odkrycie, że smród, wzrok i myśli przenoszą choroby, dostaniemy ludzi okrytych grubymi ubraniami, z maskami w kształcie ptasich głów, gdzie w dziobach palono kulki z kadzidła. Taka moda obowiązywała podczas Czarnej śmierci. Później też fantazji konowałom odmówić nie można, gdy ząbkowanie u dzieci leczyli rtęcią lub przyczepiali pijawki do pochwy, gdzie niektóre "gubiły się" w organizmie pacjentki, a lekarze, aby niepotrzebnie jej nie stresować najczęściej przemilczali ten fakt, wierząc, że pijawka znajdzie drogę wyjścia. A co na to penis? No raczej bym z nerw wyszedł, gdybym wyjął siurka z przyssawką, i ubiłbym na miejscu. Za to bardzo przyjemnie się prezentuje późniejsza technika leczenia histerii, kiedy to pacjentka udawała się do lekarza, a ten wywoływał u niej paroksyzm, co chwilowo łagodziło objawy choroby, i trzeba było się umawiać na kolejną wizytę. A ten paroksyzm to nic innego jak orgazm był. Hmm...Wracając do lekarzy średniowiecza, to najlepiej wychodziło im wspieranie chorego w jego walce o uzdrowienie, jak i wsparcie udzielane rodzinom denata, głównie wdowom.

Św. Fiachra (VII wiek), irlandzki mnich, robiący to co robi.

Byli też i tacy co to na ziołach się nieźle znali, głównie braciszkowie po klasztorach, specyfiki ziołowe i nie tylko pędzili dla poprawy zdrowia. I może wcale tak najgorzej to nie było, bo tylko na biedakach i bezdomnych raczej lekarze zdobywali doświadczenie i poznawali sekrety ludzkiego ciała, z powodzeniem wykorzystując nabytą wiedzę w leczeniu możnych, stosując na przykład znieczulenie z maku w odpowiednich proporcjach, duża dawka mogła wyłączyć pacjenta na 90 godzin. Iluż to biednych polatało sobie zanim dawki określono. W Sienie znajduje się Santa Maria della Scala, jeden z najstarszych szpitali w Europie i na świecie, teraz muzeum. Miał go założyć szewc Sorore w IX wieku, udokumentowany jest od XI wieku, a obecne budynki pochodzą zaś z XIII wieku. Był to przy okazji sierociniec i schronisko dla pielgrzymów i ubogich. Prowadzili go zakonnicy, świeccy bracia i zakonnice. Był bardzo bogaty, pieniądze pochodziły z zapisów, darowizn, z nieuczciwych zysków bankierów czy kupców. Upiększył go freskami Domenico di Bartolo. Na jednym z nich mamy całe konsylium z chirurgiem, "zajmujące" się rannym w nogę, znudzonego księdza wysłuchującego tej samej historii, przed śmiercią, i biedaka z lewej któremu się raczej nie udało, choć lekarz nad nim próbkę czegoś trzyma. No i jest kot z psem, co albo sprzątają po zabiegach, albo symbolizują spór między chirurgiem i lekarzem. Jakby nie patrzył żrą się o mięso. Fajne są te jego freski, dużo szczegółów.

Domenico di Bartolo, Care of the Sick, 1441/1442.

U nas w XIX też myślano swobodnie i na ten przykład wierzono, że ból brzucha sprowadzały krasnoludki. To na Mazurach. Podziomki, czyli krasnoludki, drażnią i dręczą ludzi (...) dokuczają i w samym wnętrzu ich ciała, tj. w żołądku, co się odczuwać daje przez dotkliwe boleści i ściskanie w trzewiach, a słyszalne jest za naciśnięciem skóry, wydając wtedy odgłos jakoby skrzeczenia żaby lub kruczenia po brzuchu. Pozbyć się go można było popiołem, który powstał ze spalenia drewna między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem. Według innej wersji, za ból brzucha odpowiada robak, co ma pazury ostre na łapach, a podrażniony zaczyna fikać koziołki. Usunięcie go grozi śmiercią. Mieszka w okolicy pępka, a zwie się macica.

Na gorączkę i na rwę lekarze nie znają żadnego środka.
Lekarze i kowale przyczyniają się często do śmierci ludzi i koni.
Młodzi lekarze są przyczyną, że cmentarze dostają garbów.
Kiedy lekarz jest blisko, widać śmierć i jej ogon.
Bóg uzdrawia, a lekarz bierze zapłatę.

Porzekadła ludowe, Francja, XVIII wiek.

I nie wiem tylko czy się śmiać, czy płakać na fakt, że skoro dzisiaj lekarz mający komputery, lasery i maszynę co robi "ping", jest w stanie zapomnieć i zaszyć komuś w brzuchu nożyczki...Choć z drugiej strony, większe ma szanse naprawienie swojego błędu dziś, i chyba lubię dostać znieczulenie u dentysty. Raz dla akcji zrobiłem sobie kanał na żywca. To było nieroztropne.

Monty Python's The Meaning of Life, A Miracle of Life.

piątek, 8 kwietnia 2016

Kocia kołyska.

Some people fall to their feet like cats; but you are one of those who never fall at all. Others tumble about in the most unfortunate way, without any great fault of their own.
Anthony Trollope (1815-1882).

A Bokonon powiada tak: Nieoczekiwane propozycje podróży są lekcjami tańca udzielonymi nam przez Boga.
Kurt Vonnegut, Kocia kołyska.

A flood, John Everett Millais, 1870.

Rozbudzone dziecko patrzy z zainteresowaniem na niebo i drobne gałązki, na których połyskują krople wody, ciesząc się w duchu, że nie widzi już tego niskiego, zagrzybionego i okopconego sufitu. A może nawet i krowy w pokoju. Kołyska leniwie się kołysze. Można by  się zachwycić dociekliwością dziecka, ale ciężko to uczynić, mając nieco głębszy wgląd w sytuację. O czym zdaje się mieć pojęcie kot, który nie wygląda na zadowolonego, i w przeciwieństwie do małego ciekawskiego, otwiera paszczę i oczy raczej z przerażenia niż z zachwytu. Dryfujący opodal dzbanek sugeruje, że z niejednego biednego domu, woda wymyła gnój z nocników, przyjmując barwę rzadkiego brązu. W głębi obrazu widoczny dom, któremu woda weszła w okna, a po prawo pojawiają się jak wyrzut na twarzy agenta ubezpieczeniowego, dryfujący w łodzi ludzie. Millais namalował A flood, w sześć lat po wielkiej powodzi, tzw. Great Sheffield Flood, z marca 1864. Rozwój przemysłu rozwijał miasto, które potrzebowało więcej wody. Wymyślono i zatwierdzono plan budowy czterech zbiorników na wzgórzach otaczających Bradfield, około 8 mil na północny-zachód od Sheffield. Pierwsza miała być zapora Dale Dyke Dame. Prace budowlane rozpoczęto w dniu 1 stycznia 1859 r. Pod koniec lutego 1864 roku, zaledwie kilka pociągnięć pędzlem potrzeba było do ukończenia nasypu, a prace nad drugą zaporą, w Agden, już rozpoczęto. Zbiornik był prawie pełen, do krawędzi jazu brakowało raptem kilku stóp.

Dale Dyke Dam po.

W piątek , 11 marca 1864 roku, ok godziny 17.30, William Horsefield, który pracował w pobliżu zapory, skracał sobie drogę do domu idąc nasypem. Pogoda był burzliwa. W pewnej chwili zauważył pęknięcie biegnące przez nasyp, szerokości palca, ale na tyle długie, że się zaniepokoił. Poinformował innych co byli w pobliżu o swoim odkryciu i pchnięto umyślnego do Sheffield, 8 mil przypomnę, po inżyniera Gunsona. Ten przybył o 22. Popatrzył i stwierdził, że to tylko powierzchniowe pęknięcie, zapewne wynik niewielkiego osadzenia się nasypu lub od mrozu. Jasne, tylko, że w tym okresie u nich bywa ok 2 stopni, jak nie więcej. W rejestrach prowadzonych, co prawda od 1910 roku, ale to tylko 50 lat różnicy, rekord "mrozu" padł w 1962 i było to 1,9 stopnia...Wpadł na pomysł, że można obniżyć poziom wody, dla bezpieczeństwa, ale okazało się, że navvies (niewykwalifikowani robotnicy), już to zrobili otwierając zawory spustowe. Niestety, była to metoda na kilka dni. Mądra głowa Gunson wpadł na pomysł, żeby wybuchnąć otwór, który szybko odprowadzi duże ilości wody. Poczyniono parę prób z prochem. Silny wiatr i deszcz przeszkodziły geniuszowi w uratowaniu ludzkich istnień. Mając czas, Gunson poszedł jeszcze raz obejrzeć pęknięcie, które chyba się nie powiększyło, ale zwiędła mu pałka kiedy spojrzał w górę. Na tle burzowego nieba ujrzał jakby biały całun wylewający się z ciemności...Czując gwałtowną wibrację pod stopami ruszył do góry. Zdążył w ostatniej chwili. Górna część tamy runęła. Była 23.30. Wiatr duł. Sześćset pięćdziesiąt milionów galonów wody z rykiem potoczyło się w dół doliny Loxley i do Sheffield, siejąc śmierć i zniszczenie. Ludzie nie mieli czasu.

Jane Dallaway vs. Mary North.

Rozpoznanie problemu trwało od 17.30 do 23.30. Fala sprzątnęła 240 osób, 415 domów, 109 fabryk i sklepów, 64 inne budynki, 20 mostów, 4478 ogródków warzywnych, o zwierzętach i sprzętach nie wspominając. Najmłodsza ofiara miała 2 dni, najstarsza około 31324. Millais malując opierał się na sprawozdaniach prasowych, mógł z kimś ewentualnie rozmawiać, ale raczej polał trochę wody. Ktoś ponoć widział kołyskę płynącą z kotem. Był pies Rollo, który uratował się z budynku, na chwilę przed zawaleniem i to jemu jest przypisywana zasługa uratowania kołyski i dziecka. Jest jego obroża w muzeum, ale nie jest na niej napisane za co ją dostał, wiadomo, że dostał ją po powodzi i jest własnością C. Walkera. No i jest sprawa  Jane Dallaway vs. Mary North. Nie wiadomo którą ona jest. Przypuszcza się, że jest to Jane, która  miała 4 latka podczas powodzi, albo Mary, której rodzice powiedzieli, że jest "dzieckiem z kołyski". Kto mówi prawdę? Licho wie. Mam jeszcze jeden trop i to całkiem prawdopodobny, tylko kiepsko by wyglądał na płótnie. Była pewna Mrs. Kirk z Damflask, która wróciła się żeby uratować swojego kota i psa. Pies nie umiał pływać i wylądował w kołysce, kot w nogach. Mokry pies wyglądał jak brzydkie dziecko, kot jak kot, a ona jak mokry pies pchający, czy trzymający się kołyski tudzież innego koszyka. Ale to szczegół. 


 Mrs. Kirk z Damflask. 


Millaisa można by posądzić o zaczerpnięcie motywu z dzieła  Lawrence Alma-Tademy, skoro to drugie powstało 14 lat wcześniej, czemu nie. Ale to było też i osiem lat przed powodzią. Czyli nie musiał go wcale widzieć, a mógł wiedzieć coś. Obaj mogli wiedzieć coś, skoro namalowali w zasadzie to samo. Mallais co prawda trąci zaściankiem, u Alma-Tademy natomiast wygląda to bardziej morsko, nawet słono. Nie widziałem żeby z jakiegokolwiek okrętu przy zatonięciu wypływała kołyska w towarzystwie dzbanka, już nie mówiąc o kocie. No, beczki to tak. Morze może też zaporę przerwać. A jak już to gdzie? Trop wiedzie do drewniaków, na poldery. Bóg stworzył świat, ale oni swój kraj. Jak się to o nich mówi. W średniowieczu połączoną w jedną, delty Mozy i Renu, zagospodarowano. W 1270 ukończono gigantyczny polder Zuidhollandse Waard o powierzchni 42,5 tys. ha. Rzeki jak politycy dostały swoje koryta, wąskie bo wąskie, ale własne. Do otwartego morza było około 30 kilometrów. Ludzie nauczyli się żyć z zimowymi sztormami czy przypływami, podnoszącymi poziom wody. Co prawda mieli powody do niepokoju, wiadomo konserwacja i takie tam, a do tego południowo-zachodni odcinek tamy był na dość niestabilnym podłożu, co w połączeniu z żywiołem morskim mogło spędzać sen z powiek. Mogło, ale nie spędzało. Do tego nie było nic w kasach miejskich, gdyż wszystko szło na wojnę Haka i Dorsza (1350-1490), którą rozpoczęła rywalizacja mamy z synkiem o władzę, a później to już pewnie nikt nie pamiętał o co poszło. Pieniędzy na remont tylko nie widziano.

The Inundation Of The Biesbosch in 1421, Lawrence Alma-Tadema, 1856.


18 listopada 1421, w dzień św. Elżbiety, zobaczono natomiast taki pokaz żywiołu, jakiego jeszcze nie widziano. Rozwścieczone morze, nikt nie lubi być lekceważony, podmyło niepełnosprawną zaporę, która się zawaliła wieczorem. Przez wyrwę runęły masy wody niszcząc wszystko co napotkały na swojej drodze. W jednej chwili polder został zatopiony. Zginęło od 2 do 10 tysięcy ludzi (ok. 6000), zniknęło z powierzchni ziemi 70 miejscowości, w tym spore miasteczko Sliedrecht. Mnisi z klasztoru Einstein i Heisterbach, którzy podróżowali do Dordrecht, widzieli pływające trupy krów i ludzi, rodziny na dachach, nocniki i inne utensylia kuchenne, no i kota szaleńczo skaczącego w kołysce, żeby utrzymać równowagę i uratować ją. Ci którym udało się ocaleć, pozbawieni dorobku życia, tułali się po okolicy, rabując tych, których natura oszczędziła. Nic co ludzki nie jest mi obce, w szczególności bliźniego. Geertruidenberg i Dordrecht, dwa miasta, które brały udział w bratobójczych walkach  Haków i Dorszy, oczywiście jako przeciwnicy, rozdzieliła w końcu natura. Długie lata spod wody wystawały kikuty domów i kościelne wieże. Po malowniczych wioskach i żyznych terenach uprawnych pozostały trzcinowiska, zarośla turzycy, wierzby, rzeczki i dziczejące kanały. Ale głównie trzcina, którą okoliczni mieszkańcy wykorzystywali do wyplatania koszy, łodzi, domów. Stąd nazwa Zarośla Trzcin (Biesbosch). Do końca XIX wieku, Holendrzy odzyskali po powodzi św. Elżbiety, 335 km2, na pozostałych 90 powstał park narodowy. Według legendy z powodzi miało się tylko uratować dziecko w kołysce, którą sterował kot, i pilnował żeby się nie wywróciła, a od miejsca w którym przybili do brzegu wzięło nazwę Kinderdijk.

Kapitan Kot.

niedziela, 3 kwietnia 2016

Szikora's World.

It's Only a Dream, Sarah Jane Szikora, 2011.


Breakfast Time, Sarah Jane Szikora, 1999.


Artist's Garret, Sarah-Jane Szikora, 2010.

The Highwayman, Sarah-Jane Szikora, 2010.

Orphan Socks, Sarah-Jane Szikora, 2009.

Folk Cats, Sarah-Jane Szikora, 2014.

Chock Mate, Sarah-Jane Szikora, 2001.