środa, 26 sierpnia 2015

Delikatesy.

I znów jest głośno o Ziębicach. A to za sprawą sobotniego trafienia w lotto. Ponoć 35 milionów. Mnie tam wywiało, kiedy za przykładem celtyckich Bojów pętaliśmy się po Ślęży i okolicach poszukując miejsca nadającego się do osadnictwa. Osadzić się nam nie udało, ale kręcić za to tak. I tak zakręciliśmy się do Ziębic. Miasteczko małe i ciche, które ominęła zawierucha wojenna, a co za tym idzie, próżno szukać w nim cudów architektury PRL-u. Przypadek chciał, że siedliśmy pod płotem, na  ulicy Stawowej i zaczęliśmy się posilać. Suchy chleb, kiełbasa i trunki. Słońce. Cisza. Podbił po chwili do nas tuziemiec, taki lekko sponiewierany. I się przygląda. To my się pytamy czy chce czegoś, może zjeść...On na to czy lubimy mięso? Widząc, że robimy się podejrzliwi, zaczął wyjaśniać, że tutaj to też kiełbasa i inne mięsa były wytwarzane. I był tu jeden taki specjalista od przetworów, na tej samej ulicy Stawowej, parę numerów dalej, pod 13...A tamten trafił 40. I też pisali o nim w gazetach.

Karl Denke.

Stachur, tak się przedstawił, dostał kiełbe, chleba i swoją butelkę. Po takiej zachęcie, jeszcze poprosił o szluga ;), sam zaczął opowiadać, jak to Ziębice się sławne stały przed wojną. Karol Denke, urodzony 1870, był synem zamożnego rolnika. W szkole orłem nie był, uważano, że był nawet trochę cofnięty. Sprawiał problemy i uciekał często z domu. Pierwszy raz w wieku 12 lat. Prowadzono nawet przeciw niemu sprawę o ubezwłasnowolnienie. Kiedy miał 25 lat zmarł jego ojciec. Gospodarstwo przejął jego starszy brat, on za odziedziczone pieniądze nabył w Ziębicach gospodarstwo rolne i ogród. A, że gospodarzem był równie fatalnym jak  uczniem, z powodu kłopotów finansowych musiał je sprzedać. Za pieniądze uzyskane ze sprzedaży nabył dom na Stawowej, z przylegającą szopą i działką rolną, na której założył warzywnik.

Ulica Stawowa 13, dom w którym mieszkał Karl Denke, Ziębice (Münsterberg).

Sam zajął parter, a resztę wynajmował. Niestety i tym razem nie poszło. Po I wojnie światowej, na skutek kryzysu musiał sprzedać dom. Swoje mieszkanie zachował. Uchodził za spokojnego, poważnego i pobożnego. Często nosił krzyż podczas mszy. Samotnik, beż bliższych znajomych, luźno związany z rodziną. Nie pił, nie palił i nie stosunkował się z kobietami. Po wiecu Niemieckiej Socjalistycznej Partii Niemiec, zaproponował działaczowi Maxowi Gruschwitzowi nocleg. Zdziwiło to kilku miejscowych co przekazali Maxowi, żeby uważał bo to pewnie "pedał" i szuka partnera. Ogólnie uważany za dobrotliwego, udzielał wsparcia czy noclegu, biednym i żebrakom. Uzyskał pozwolenie na handel obnośny warzywami i mięsem, paskami skórzanymi, szelkami i sznurowadłami. Dostał nawet przezwisko "rabarbarowego króla".

Asortyment.

W grudniu 1924 roku, w Ziębicach pojawił się Vincenz Oliver. Żebrząc po mieszkaniach trafił na Stawową. Od sąsiadki dostał 20 fenigów. Karl Denke poprosił go o pomoc w napisaniu listu do brata, tak to bywa jak się do szkoły nie chodzi, za co miał dostać kolejne 20 fenigów. Oliver po pierwszych słowach listu, "Adolf, ty tłusty bebechu...", odwrócił się ze śmiechem do Denkego. To go pewnie uratowało. W tym momencie dostał ciosa motyką. Wywiązała się walka. Oliver wyrwał motykę Denkemu i uciekł. Ten drugi zaczął krzyczeć, że chciano go obrabować. Oliver zgłosił się na posterunek policji. Jego relacją przyjęto chłodno, bo Karl to porządny obywatel, a ty to włóczęga. No i go zamknęli. Udzielono mu pomocy medycznej, podczas której lekarz stwierdził, że rany faktycznie zadał ktoś inny. Postanowiono przesłuchać Denkego i sąsiadów, którzy potwierdzili, że była awantura. Denke powiedział, że uderzył, bo po zapłacie chciano go okraść. Denkego też zamknięto, do wyjaśnienia. Nie zdążono go przesłuchać ponownie. Powiesił się na chusteczce do nosa, tego samego dnia.

Kuchnia.

Olivera oskarżono o włóczęgostwo i żebractwo. Dostał dziesięć dni paki. Rodzina wystąpiła o ciało w celu pochowania. Po tym policja udała się na Stawową, w celu zabezpieczenia mienia zmarłego. Nikt nie myślał o rewizji. Dwa dni przed wigilią, grudzień 1924 roku. Na miejscu, w domu i szopie, znaleziono liczne pojemniki z peklowanym mięsem. Znaleziono aparat do produkcji mydła, przygotowane do obróbki kości ludzkie. Rzędy wiszących na ścianie pasków, szelek i sznurówek ze skóry ludzkiej. Kolekcja zębów ludzkich liczyła ok 420. Zakrwawione ubrania w szafie i liczne dokumenty. Laboratorium stwierdziło, że peklowane mięso jest ludzkie i należy do trzech różnych osób. Sąsiedzi stwierdzili, że słyszeli jak piłuje i rąbie, ale przypuszczali, że to psy, których mięsem handluje, bo widzieli skórki. Stwierdzono, że tak 40 to trafił.

Asortyment.

Opinia publiczna się wzburzyła jak wyszedł na jaw fakt, że Denke handlował peklowaną wieprzowiną bez kości i cielęciną,  na wrocławskich targowiskach. Odnotowano wzrost zachorowań na nerwicę żołądka. Zakłady rzeźnickie i masarskie zanotowały znaczny spadek w obrotach. Splajtowała miejscowa wytwórnia konserw Seidla, gdyż podejrzewano, że brali mięso od Denkego. Konsumpcja wyrobów mięsnych spadła znacząco. Do miasteczka trzeba było dowozić wodę, mieszkańcy obawiali się, że miejscowe źródła zostały zanieczyszczone, przez szczątki które zakopywał w ogródku. Kostki to jeszcze w latach '70 XX wieku wychodziły z ziemi. Samej sprawy starano się nie nagłaśniać, bowiem podniosły się głosy, że dość długo sobie działał a policja nic. Zajmuje się tylko sprawami politycznymi, rozbijaniem związków i śledzeniem działaczy komunistycznych.

Magazyn.

Instrumenty.

Stachur pokazał nam dom Denkego. Później oprowadził po miejscowych zakładach wyrobów spirytusowych, gdzie w duchu romantyzmu zajadaliśmy się swojskimi wyrobami wędliniarskimi.

PS Górniak tu pierwszej kiełbasy próbowała...


OST + FRONT, DenkeliedAve Maria 2012.

Ojciec stoi dzisiaj na rynku,
pewien chłopiec mu obiecał
On jest całkiem cicho i skrada się,
by móc go spróbować

Czekaj, czekaj tylko chwilkę,
a Denke* przyjdzie też do ciebie!
Weźmie mały tasak
i zrobi z ciebie mięso mielone
Z oczu zrobi galaretę,
z tyłka zrobi boczek,
z kiszek zrobi kiełbaski,
a resztę wyrzuci

Ostrze całuje młodego człowieka,
gdzie nigdy by go zwyczajnie nie pocałował
Całuje go dziko i pożądliwie
Usta patrzą w pierś, płacząc

Warte, warte, nur ein Weilchen
Dann kommt Denke auch zu dir!
Mit dem kleinen Hackebeilchen,
macht er Schabefleisch aus dir
Aus den Augen macht er Sülze,
Aus dem Hintern macht er Speck
Aus den Därmen macht er Würste
und den Rest den schmeisst er weg.

On odważył się zaprosić do siebie (?)
pięknych, młodych uczniów rzemiosła
i umieścił ich w solance
w pięknych, nowych beczkach

*Refren zawiera cytat z piosenki o Fritzu Haarmannie, seryjnym mordercy. Tutaj zastąpiono go postacią Karla Denke.











wtorek, 11 sierpnia 2015

Żabi Kruk i Kocurki.

Młody flisak, Wojtek Kruk, kochał Różę, córkę bogatego gdańskiego kupca. Ojciec Róży nie zgadzał się na ślub młodych, ze względu na stan majątkowy Wojtka, a raczej jego brak zupełny. Wojtek się uparł. Postanowił odłożyć trochę grosza, żeby mu starczyło na dobre ubranie, w którym mógłby się godnie zaprezentować. Ciężko pracował przez kilka lat, potajemnie spotykając się z ukochaną. Gdy już odłożył pewną sumkę, zaopatrzył się w szaty godne mieszczanina.

Dwór Artusa, Domenico Quaglio, 1833.

Przebrawszy się za człowieka, postanowił się spotkać z Różą. Ta ujrzawszy go, zamiast przedstawić wybranka ojcu, zaciągnęła go na bal, do Dworu Artusa. Nadmienię, że wstęp tylko dla patrycjuszy i bogatego mieszczaństwa. Pospólstwo mogło się obejść bokiem. Nie przeszkadzała pozycja bawiącym się tam w uprawianiu hazardu, zakazanego jakby nie było, piciu nadmiernemu i wszczynaniu dzikich burd, których nie powstydziliby się prości ulicznicy. Tańczyli i bawili się świetnie, aż do momentu, kiedy na sali pojawiła się nikomu nie znana postać, ubrana na czarno.

Kościół Mariacki.

Gość porwał do tańca Różę i wziął ją w obroty po całej sali. Wojtek stracił cierpliwość i upomniał nieznajomego, że Róża przyszła z nim i pora już zakończyć te harce, oraz wypadało się przedstawić. Na to tamten odrzekł: "I tak byś nie uwierzył. Prędzej mi ząb wypadnie niż ci ją oddam, żałosny flisaku" i dalej się kręci przy Róży. Wojtek rozkminił w końcu, że to diabeł w skórze mieszczanina, nie przeszkodził mu wcale fakt, że sam w takowej był właśnie. Ostrzegał ukochaną żeby uważała, ale ta już będąc pod urokiem czarta, nie słuchała. W końcu diabeł ją porwał a Wojtka zamienił w kruka. Młodzieniec próbował gonić go, jednak latać nie za bardzo umiał i zahaczył o wieżę Kościoła Mariackiego i do pobliskiego bajorka, żabiego błotka spadł. Złamał przy tym skrzydło.

Żabi Kruk (Poggenpfuhl). W głębi kościół św. Piotra i Pawła.

Uratowały go żaby. Opatrzyły i poskładały. Wysłuchawszy jego historii, król żab oświadczył, że wszystkie żaby pomogą mu w walce z diabłem, o odzyskanie Róży i poprzedniego kształtu. Kruk zdrowiał szybko. Żaby w tym czasie zbierały informacje, co, gdzie, kiedy, i jak. Król żab dowiedział się od kumy, gdzie przebywa diabeł oraz, że zamienił ją w kwiat, i wsadził w kryształowy wazon, bo za głośno płakała. Ropucha dowiedziała się jeszcze jak załatwić piekielnika, sporządziła w tym celu eliksir, oraz jak odwrócić czar. Tak przygotowany kruk poleciał po swoje. Na miejscu zastał diabła śpiącego. Wlał mu eliksir do paszczy, po czy tamten usnął jeszcze bardziej. Na głowę pocisnął mu głaz, wybijając ząb trzonowy. To wystarczył do zdjęcia zaklęcia. Po odzyskaniu dawnych postaci młodzi czmychnęli do domu, zabierając na pamiątkę ząb. Po tym wszystkim ojciec Róży dał zgodę na ślub, który odbył się w Dworze Artusa. Ząb powieszono przy wejściu. Żabie błotko w którym lądował kruk, znajdowało się na Starym Przedmieściu, gdzie znajduje się obecnie ulica Żabi Kruk.

Dwór Artusa. Ząb diabła, po prawo na łańcuchu (fot. LK.).

Romantyczna historia. Jednakże przechodząc od romantyki do fizyki i fizjologii, ujrzymy to w nieco innym świetle. Też miłosnym. Działo się to w XVIII i XIX wieku. Była sobie pewna ulica, po której to grasowały panie lekkich obyczajów, w poszukiwaniu lepszego jutra. Tak było na ulicy Zbytki, no bo ludzie lubią nieszkodliwe psoty, figle, zbyty. Podobnie sprawa miała wyglądać po drugiej stronie Podwala Przedmiejskiego, na Żabim Kruku. Tylko, że tutaj to miały pracować panie, którym wydłużono wiek emerytalny do granic możliwości albo i dalej, i które pewnie nawet za młodu nie musiały się podobać, co pewnikiem bieda i ciężka praca bez szkolenia z zakresu BHP, tylko nadwyrężyły.  Korzystanie z ich usług było tak krępujące, że interesanci, między innymi urzędnicy niskiego szczebla, a wiadomo pozycja zobowiązuje, ale portfel już mniej, przychodzili ubrani na czarno, z kapeluszem głęboko wciśniętym na oczy i postawionym kołnierzem, żeby nie zostać rozpoznanym. O obiektach swoich interesów, nie wyrażali się zbyt pochlebnie, i pieszczotliwą "żabcię" zamieniali w "żabę" lub "ropuchę". Panie natomiast o zakutanych w ciemne łachy klientach, mówiły nie inaczej jak "kruki". 
Jest jeszcze jedna wcześniejsza nazwa, a mianowicie Poggenpfuhl. Dosłownie można to tłumaczyć "ropusze grzęzawisko/bajoro". Co sugeruje, że teren był podmokły, chaszcze, tataraki i inne. Nie dam głowy czy nie było tam kanału. Toponimy coś mają w sobie. Natomiast słowo "pogge", w gwarze gdańskiej miało oznaczać panią lekkich obyczajów. W skrócie. Poggenpfluh to Kurwidołek. Słowem wyjaśnienia. Pogge lub pogg, jeden słownik podaje, drugi nie. Do tego może to być dolnoniemiecki albo jakaś gwara i klops. Tak to pokrótce wygląda: Pogge - ropucha (Kröte - ropucha; Frosche - żaba); Pogg - żaba.

Ulica Kocurki (Katergasse).

Kończąc dodam, że przechodząc od Zbytków w Rzeźnicką, po chwili z tej ostatniej należało skręcić w lewo w Kocurki (Katergasse), ciekawe co na tej ulicy się wyprawiało, poza żartem o jej szerokości, że jest tak wąska, iż tylko kot się nią prześlizgnie, którą dochodziło się do Żabiego Kruka.


PS Z występów w Dworze Artusa. Z tym jednak się zgodzić można: "Kto tęgo pije, dobrze śpi, kto dobrze i dużo śpi, ten nie grzeszy, ten więc kto pije, wnijdzie do królestwa niebieskiego". Wpis jednego z uczestników bachanaliów, do księgi gości. Choć jeden Ogier, dworzanin Władysława IV, raczej się obruszył i zniesmaczył. Był i widział, a zobaczył to: "Oto stała tam i nieznużona pijatyka, bez nijakiego jedzenia. Stowarzyszenie takie bowiem od czasów dawnych utworzone, do którego ci, co chcą tam przyłączyć i wpisać, cesarskiego talara jako wstępne i dopustkę wpłacają. Oną daninę wpłaciwszy, prawo mają do dworca tego jeśli im wola i codziennie wchodzić, i przez całą noc, jeśli im tam chęć zostaje, spijać piwo, którym do siebie nawzajem przepijają. Sprzedają tam i służby swe ofiarowują onego dionizyjskiego przybytku stróże i jakoby zakrystianie w lnianych fartuchach; powagi też pełni i przystojności brodacze owi, co srebrne kubki napełniają, Danaidom w tym podobni, że kubki te raz wraz są znowu próżne." Dziennik podróży do Polski 1635-1636, Charles Ogier.



sobota, 8 sierpnia 2015

Szczeka kot na gumnie.

Jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o kota, albo jest godzina bliska dna butelki. W sensie, zbyt późno dla mnie, za wcześnie dla nich. Martwy blues, Kruche szkło, Cienki lód, Czas ołowiu... Godzina duchów. Ten kot, albo coś innego, co wyjaśni się później, mam taką nadzieję, może nie jest duchem, ale demonem już raczej tak. Przedstawiany jest między innymi jako czarny kocur, wielkości psa podwórzowego, z gorejącymi jak węgle ślipiami. Patrząc na to oczami innych, wedle zasady: punkt widzenia zależy od tego gdzie się siedzi i na czym, wygląda to różnie. I tak, ci co siedzą w okolicach Smoleńska będą widzieli naszego demona jako barana, a ci z okolic Kostromy, to jest na wschód od Moskwy, stąd tam, nadadzą mu postać zmarłego, wysokiego mężczyzny, z długimi włosami koloru dymu, bo wiadomo zadymione gumno i ciężko go będzie wypatrzyć. Bardziej u nas, był małym dziadkiem, z metra ciętym, z długimi włosami, brodą i wąsami, który szczekał i potrafił zamienić się w kota. To mi dało do myślenia. Rozkminę taką złapałem, czy bliskość ośrodka władzy lub ośrodków będących ramieniem władzy, ma wpływ na wyobrażenie demonów wśród ludności zamieszkującej dany obszar, a jak tak, to jaki. Temat na przewód.

Owinnik, Iwan Bilibin (Gumiennik).

Nasz bohater nie jest zły, ale nie jest też dobry, za to bardzo nieprzewidywalny. Zależy to od tego, jak się go potraktuje, a charakter jego do lekkich nie należy. Z jednej strony strzeże od złego, a po chwili dostaje paranoi, że chcą go złapać i może nawet zabić. W lepszym nastroju tylko zanieczyści zboże. A, że w miejscu jego przebywania suszono ziarno i snopy, przy użyciu otwartego ognia, to bywało tak, że spaliły się zabudowania gospodarcze, chałupa a i czasem cała wieś. Kto winien, wiadomo. Gumiennik. Bo dawniej gumno było miejscem gdzie czciło się ogień, dawana Ruś. Na przełomie XIX i XX wieku ichniejsze gumna przypominały dużą stodołę z paleniskiem lub piecem. Była tam poprzeczna belka, na której podwieszano snopki, wcześniej były ustawiane dookoła paleniska. Ponoć lubi walczyć, w czym przypomina Bannika, to taki inny, który lubi się mierzyć z mężczyznami, i nie zawsze ci drudzy wygrywają. To mierzenie się. Bannik bo posiaduje w bani. W nocy siedzieć w stodole też nie wypada, bo Gumiennik musi odpoczywać, a jeśli już trzeba, należy zapytać się o zgodę. Jak już się wścieknie to na św. Kosmy i Damiana przynieś trzeba mu ciasto i koguta. Ciasto wszamie, koguta oprawi, odrąbie mu głowę i nogi, i rzuci na dach gdzie są kury. Krwią skropi wszystkie zakamarki stodoły. Inni załatwiają to delikatniej i przynoszą mu tego dnia specjalnie przygotowanej kaszy lub serdecznie dziękują. Jak się go zobaczy nie należy się żegnać, bo wtedy będzie dym. I trzeba uważać, bo Gumiennik może lewego gospodarza zamienić w Gumiennika, i wysłać go tam, gdzie takowego brakuje.

Gumiennik, Bestiariusz słowiański, 2013 (książkarozumie).

Jest jednym z ważniejszych duchów gospodarstwa, wiadomo, każdy budynek gospodarczy ma swojego "opiekuna", a tu chodzi o zboże. Główną jego strefą działalności, jak wspomniałem, jest gumno. Ma wysiadywać w jamie paleniska, można go tam wypatrzeć podczas Jutrzni Wielkanocnej. Choć czasem urządza sobie wycieczki do bani. Pewnie żeby się mierzyć. Za słaby jest natomiast na działanie w obrębie domu. Pilnuje snopów przed zawilgnięciem i żeby nie młócono przy silnych wiatrach, i przed złodziejami i innymi szkodnikami. Nie pozwala zalać stodoły i czuwa nad tym żeby w święta nie robiono. Jak gospodarz nie zastosuje się do starych praw, to konsekwencje mogą być ciężkie, kończąc na zgonie winowajcy. Jednakże i bez przyczyny potrafi być bezwzględny i zły. I jeśli bez powodu wyrządzi chłopom sporo krzywd, jest mu wtedy dobrze, klaszcze w dłonie, śmieje się i szczeka jak pies. Gdy zaś żyje się w zgodzie i harmonii z panem stodoły, ten gospodarzowi będzie pomagał. Przynosił snopki nocą, podsusza ziarno i słomę, od tego jak je poustawiał zależało ile namłóci się zboża. W trudnych chwilach chronił od diabłów i ghuli, chronił mężczyzn przed wiedźmą, a nawet od bannika. Kiedy już ziarno wymłócone a słoma sucha, należy ładnie podziękować za pomoc. Należy mu ofiarować pierwsze danie w roku które jest ze zboża.

Guniennik (?).

Jak to zawsze bywa w takich historiach, musi być drugie dno. Bo po co chodzi chłop do stodoły? Na pewno nie po to żeby się mierzyć z Gumiennikiem. I jeszcze po ciemaku. Znaleźli się i tacy, co to uważają, że w gumnie siedzi demon/duch kobiecy. Czyli Gumiennicha. Za sąsiadami z Rosji, Zharenitsa. Ognicha? Jestem cienki i tak sobie tylko kombinuję. I to dzięki niej jest gorąco w stodole, no bo snopki. Wiadomo. Mieszka w piecu, który tam się znajduje. Bije od niej światło i żar. Ci co ją widzieli, twierdzą, że wszystko świeciło i płonęło. Jak nie trzeba było suszyć, pozwalała sobie na spacery. Widywano ją po południu w ogrodzie lub w grochu. Widocznie lubi jeść groszek. Ma się wywodzić ona od kultu słońca, a dopiero później skończyła jako strażniczka ognia w gumnie.

A. Gumiennik, fot. Maciek Hanusek (fmix).

Co do nazwy, to tak to wygląda. Gumiennik - gumno (miejsce do przechowania lub młócenia zboża lub klepisko w stodole, na którym mełło się zboże); Owinnik - овин (ovin-stodoła). Przy czym tu jest rozróżnienie na: овин (stodołę) i гумно (gumno), miejsce przy stodole, klepisko, gdzie z pola zwożono snopki, a które też miało swojego ducha opiekuńczego, czyli Owinnik i Gumiennik mogli być razem. W sensie oddzielnie. Ognicha. Mój wymysł z tego terminu,  Жареница. Zastanawiałem się jeszcze nad Prażychą, ale do suszenia mi prażenie jakoś nie pasuje. Jeszcze gdzieś mi śmignęło określenie Żytnik, od żyta. No i do tego wszystkiego jestem dyletantem.


Była zimowa noc. Zimna. My byliśmy rozgrzani niedostatecznie. Między Gorcami a Jelonkami była wolna przestrzeń, kiedyś. Za Jelonkami kapusta. Wracając. Na tym polu pomiędzy, tak bardziej w głębi, była stodoła. My w tym mrozie, nie wiedząc czego szukamy, dotarliśmy do niej. Do tej stodoły. I spotkaliśmy tam Ognichę. Zabawa w środku była pierwsza klasa. Wynieśliśmy się nie wiem czemu. W sensie my, nie Ona. Odeszliśmy kroków chyba sporo. Gdy jebło blaskiem, ale takim fest i z zaskoczenia. Pole, ciemność, pustka...I światło. Poczuliśmy też żar. Odwracamy się a tu...Ognicha skacze przynajmniej do piątego piętra. Żar, że się spociłem w try-miga. Jasno, bo śnieg odbija i żadnej zasłony, a my jak kaczki na strzelnicy. Pamiętam, że pole zniknęło, i więcej nie pamiętam...;) Do domu wróciłem kiedyś.

KSA, Liban (Pod prąd, 1988).

Bejrut, Trypoli, Sydon, Tyr się palą
Kule, napalm, masakra, bomby wybuchają
Gwiazda Dawida i krzyże na sztandarach
Al Fatach i półksiężyc, a Liban na kolanach

Kolejny rok, a Liban płonie
Obłędny taniec nad własnym grobem
W imię Chrystusa i Mahometa
Żywe torpedy giną w płomieniach

Zabito 5000, trudno sprawcę znaleźć
Zabito prezydenta, morderca jest nieznany
Czołgi rożnej produkcji złote plaże zorały
Liban płonie w ogniu, lecz krwi ciągle za mało

Kolejny rok, a Liban płonie
Obłędny taniec nad własnym grobem
W imię Chrystusa i Mahometa
Żywe torpedy giną w płomieniach

Gdzie stały dumne banki, dziś w bólu i zamęcie
Przebiega linia frontu, Bejrut jest miastem śmierci
Wyrok śmierci na Liban zaocznie gdzieś wydano
Libański cedr usycha, lecz krwi ciągle za mało

Kolejny rok, a Liban płonie
Obłędny taniec nad własnym grobem
W imię Chrystusa i Mahometa
Żywe torpedy giną w płomieniach

Kolejny rok, a Liban płonie
Obłędny taniec nad własnym grobem
W imię Chrystusa i Mahometa
Żywe torpedy giną w płomieniach

Kolejny rok, a Liban płonie
Obłędny taniec nad własnym grobem
W imię Chrystusa i Mahometa
Żywe torpedy giną w płomieniach

Niebieskie koty.

Siedmiu samurajów.*

Drzewo pragnień.*

Marsz wyzwolicieli.*

Korea Północna - jeden dzień z życia.*

Carpe diem.*

Das boot.*


Rys. Irina Zeniuk (tu).
* Tekst, Ja.

czwartek, 6 sierpnia 2015

Koliber i bizon.

Wino sobie piłem, i dumałem. Był plener w ciepły letni wieczór. W zasadzie to nawet teraz było. Głowę miałem zadartą, lubię sobie patrzeć w niebo. A tu nagle naleciał mnie "coś". Koliber, do diaska! No tak, ale tu nie ma kolibrów. Chyba, że ktoś hodował i mu się rozlazły. Ten i tak był za mały, nawet jak na kolibra. Taki szerszeń z trąbką. Ciekawość mię ogarnęła nagła i postanowiłem "coś" złapać. Tylko, że "coś" latało wysoko, i wypijało nektar z moich kwiatków. Te kwiatki to były na czymś drzewo-podobnym. Tak. Klops. Trzeba upolować, choć nie lubię takich metod, jeśli nie ma to na celu przetrwania. Głównie mojego. Porwałem procę, mam zawsze pod ręką, i rozpoczynam ostrzał. Walka był mordercza, nie miałem chwili żeby uzupełnić płyny, o oddech się nie martwiłem. Po upolowaniu szyby, doszedłem do wniosku, że chyba lepiej przejść w tryb obserwacji. Z obserwacji: trąbka jak nic i wsadza ją w kwiatki. Skrzydeł nie widać, tak szybko macha. Zawisa w miejscu. W górnej części raczej rdzawy, pewnie druga para skrzydeł. Ogona raczej nie widzę, bardziej odwłok, czarny w białe plamki. I ma rogi...W dodatku coś jakby grzebieniowate, zaznaczam, że były ciężkie warunki do skupienia wzroku. Cholerna ćma. Będę musiał tłumaczyć, że jak lemingi do światła leciały i trzasły gromadą w okno, ewentualnie, że dzieciaki szybę rozwaliły. Z tą wiedzą ruszyłem po atlas. Najpierw dokończyłem wino. "Coś" okazał się być Furczakiem gołąbkiem.

Furczak gołąbek (fot. dinoanimals).

To zdarzenie przypomniało mi inne naturalne igraszki. Też było lato. Jakiś zakątkowy zakątek, rzeczka, pola, łąki i miasteczko. Wzorem starożytnych pijemy wino, nie za ciężkie, żeby łeb nie bolał, na tyle mocne, żeby nie dostać udaru. W wodzie było mokro i wcale nie za wygodnie, i nie dało się palić a wino odpływało. Obok wody też było mokro, wino stało, palić się nie dało. Nikt nie wpadł na to, żeby się wcześniej rozebrać. Trzeba było to robić na mokro, po czasie. Później to już wszystko działało. To była rozpusta i na znacznik, tudzież na kciuk, nie trzeba było pić. Każdy miał swoją Arizonę. Dostaliśmy udaru i polecieliśmy w strojach adamowych w szkodę, w jakieś zboże.Ubrania pilnowały się same. I tak lataliśmy, aż spotkaliśmy bizona, który ryczał. Chyba długo. Stał. My też się zatrzymaliśmy. On ryczy, my słuchamy.

Bizon (fot. e-sim).

Mózg bizona chyba chciał zejść i się bić. Ja tylko zrozumiałem z tego, że ma problem o co chodzi i dlaczego. To mu wyjaśniłem, że jesteśmy pszczółki i lubimy bzykać, a jak wiadomo porozumiewamy się za pomocą tańców i wydawanych dźwięków, pijamy nektar i takie tam, i jak chce może zostać królową matką naszą. Chyba trafiłem, bo nogi się pod nim ugięły i nie zszedł do nas, a w ogóle to nie ruszył się do wieczora. My urządziliśmy sabat pod bizonem. Jak się zmierzchało dostał pomoc z miasteczka. Nie dam głowy czy mieli widły, kłonice i pochodnie, ale mi się tak wydawało. W trybie nagłym trzeba było się wynieść. Nie było to nowością dla nas, bo dość często mieliśmy alarmy nocne i pożarowe, wcześniej, w harcerstwie. Ewakuacja przebiegła sprawnie, tyle, że przez rzeczkę po kamieniach i na bosaka, z gaciami w ręku. Noc spędziliśmy mokrzy w lesie gdzieś, bez picia i prowiantu, którym dokarmiliśmy chrumczący dookoła las. Ale to inna historia i na pewno nie o lesie...

Wały Jagiellońskie, Kombajn Bizon.

Już na polu wstawał świt
Wdzierał sie w tę noc jak zgrzyt
Budził nas, zabierał sen
Nastał nowy, nowy dzień
Antek oczy przetarł i
Kalesony zdjął ze drzwi
Z trudem się wcisnął w nie
Myśląc nie, nie będzie źle.
Z kubła zimnej wody łyk
W gardło wdarł się niby krzyk
A chleb choć czerstwy był
Smakował mu, dodawał sił
Jajecznica z jajek trzech
Do szaleństwa wzburzyła krew
Pierwszy kogut zapiał już
Gdy kończył jeść, on błyszczał tuż

 Jego kombajn Bizon.

Kierownicę ujął w dłoń
Przeżegnał się, beret na skroń
W stacyjce kluczyk raz i dwa
I spalin tłok i silnik gra
Już na polu za łanem łan
I wykonany za planem plan
A w sercu radość albo gniew
Słoneczko mu gdzieś zza drzew

 Na jego kombajn Bizon.

Do południa z nieba żar
A on tak chciał ze wszech miar
Aby nic, ani kłos
Na polu tym był całą noc.
I wokół dawno ciemno już
Na spracowanym czole kurz
A on przed siebie ciągle gna
Księzyca blasku czerwienią gra.

 Jego kombajn Bizon.
 


Kociarz-Heyer*.

 Dokładnie, "Katzen-Heyer", a jeszcze dokładniej Arthur Heyer. Urodził się w 1872, w Haarhausen, † 1931 roku, w Budapeszcie. Zasadniczo nie zwracam uwagi na miejsca i daty. Tym razem postanowiłem to zmienić. Otóż, zwróciło moją uwagę miejsce narodzenia, Haarhausen. Nazawa miasteczka składa się z dwóch wyrazów, haar - włos i hausen - gniezdzić się, którego synonimami są żyć i mieszkać. W skrócie, wszyscy mieszkańcy gnieździli się z włosami;). I jeszcze Budapeszt, znaczy się wybrał Węgry. 

Autoportret, Arthur Heyer, Kieselbach Galéria és Aukciósház.

Lata młodzieńcze spędził w szkole, pod czujnym okiem nauczyciela wiejskiego, którym był jego ojciec. Jako utalentowany piętnastolatek trafił do Muzeum Rzemiosła Artystycznego w Berlinie, gdzie przez pięć lat pobierał nauki, 1890-95, między innymi od Maxa Friedricha Kocha. Taki inny historyczny malarz. W tym okresie zaczął publikować swoje rysunki, w różnych czasopismach, ale najważniejszym był dodatek satyryczny Berliner Wespen (Berlińskie Osy). Pod koniec nauki zaczął się wypuszczać do Transylwanii, w celu prowadzenia studiów. To sprawiło, że w rok po ukończeniu szkoły postanowił przenieść się do Budapesztu, a w 1900 wystąpił o obywatelstwo CK. 

Glaspalast München.

Na początku zarabiał jako ilustrator książek. Pierwszą wystawę miał w Budapeszcie w 1906, później było wiele innych, a w 1909 wystawiał się w rodzinnej Turyngii, w Waimarze i mieście Gotha, gdzie przeniósł się z rodzicami po urodzeniu. Dostał order, i jeszcze miał wystawy, jak w Künstlerhaus Wien i w Szklanym pałacu w Monachium (Glaspalast München). Inaczej się stać nie mogło i w 1915 roku został profesorem. 

Kura z kurczętami.

Oprócz wczesnych rysunków satyrycznych malował obrazy. To był malarz. Głównym tematem jego prac są zwierzęta: zające, bażanty, kury, jelenie, psy i inne. Z psów to zwłaszcza jego Mucki. Najgłówniejszym tematem zaś były koty, głównie marki Angora. Ze względu na jakość i ilość namalowanych kotów został okrzyknięty "Katzen-Heyer". I nawet jeśli to były prace na zlecenie, z czegoś żyć trzeba, to coś do kotów musiał mieć, skoro tyle ich było i tak realistycznie je oddał. I tu właśnie się kłania miejsce urodzenia, Haarhausen. Jak się gnieździ od małego z włosami, to później tak się ma.

Biały Pers na stole.


 Dwa białe koty i owad.

Kot.

Biały kot i dwa cytrynki.

Trzy białe koty obserwujące żuka.

Ma tego trochę, a ma też i takie.

Koza pasąca się w Alpach, 1917.

Jesienny krajobraz z jeleniem, ok 1900.

 Bożonarodzeniowe krasnoludy.

Buldog francuski.



* Wolne tłumaczenie.











sobota, 1 sierpnia 2015

Ночь на Марсе (Nocz' na Marsie).

Fot. Brykiet Noga,

Żytnia / ul. Wyzwolenia 14 (14th Liberation Str)*.

Pamiętam to dziadostwo, kosztowało 55 000 złotych. Nie wiem czemu, ale akuratnio ta kwota mi utkwiła w głowie. To było później. Wcześniej było się harcerzem. Była sobie taka jedna drużyna, w szkole przy Złotej. Ja też w niej byłem, drużynie i szkole podstawowej. Mimo szczerych chęci, nie przypomnę sobie numeru drużyny, szukałem, ale bezskutecznie. Może przez jaki szczep? Mniejsza z tym. Będąc harcerzem robiło się różne takie akcje, jak zlot Złotego liścia, Czerwona Wola, szukanie kamienic, które były a nie są, czy odwiedzanie tych, którzy dali mięso dla maszynki. Tak poznałem panią Bytnarową. To było na Niepodległości. Była drobną, starsza panią, która robiła gówniane różyczki na agrafce. I nie jestem pewien po co, czy na handel, żeby związać lewo z prawym, czy tak po prostu, żeby coś robić. Rozmowa z nią była długa i soczysta. Wtedy zrozumiałem po raz pierwszy, że gówno wiem. I wiem to do teraz.

Fot. Brykiet Noga (14th Liberation Str).

Wracałem na Żytnią przez ZHP. Na jednym z obozów, które uwielbiałem dodam nota bene;), poznałem Ją. I choć wspólne posiedzenia nad dołem, na nieokorowanej sośnie, z koleżankami z drużyny, kolegów omijałem szerokim łukiem w tym przybytku, gdzie w atmosferze całkowitego rozluźnienia i wypróżnienia obgadywało się nieobecnych, były dla mnie jak mądre obiady u Stasia, po których czułem smutek i niedosyt, i żal, że koniec. Muszę zaznaczyć, że się czasem zastanawiałem, co one kurwa żrą? Z dużą chęcią odwiedzałem Ją. Ją poznałem w kuchni. Ja przyniosłem grzyby, a ona tam była. Śmiała się i stroiła sobie żarty ze mnie. Taki Pączek. Była niedługo. Stało się to przy moim udziale, i w trybie awaryjnym opuściła obóz. Jako chora. Klops. Zanim ją wywieźli wypucowała się gdzie mieszka. Była starsza;) Tak to to, tak to to, przez nią i jej koleżankę trafiłem do podziemi kościoła przy Żytniej. Koleżanka była figlarna i muzykalna. Przez nie trafiłem na rusztowania, które stały na tyłach kościoła, ale to było później, gdy już nie byliśmy my, gdzie wspinając się z kumplem, mogłem z nim konie kraść, odwiedzaliśmy siostrzyczki, w celu sprowadzenia ich na drogę nie tylko wypełnioną modlitwą, ale też i na dół, dokładnie do parteru, będąc zaopatrzonymi w kostkę full wino. Po którejś z wizyt, będąc w oparach L'estaca i innych, postanowiliśmy znieść mury. Zjebaliśmy się na łeb, w dodatku nie po tej stronie muru. Wezwana władza nas zabrała. W trakcie spowiedzi na Żytniej, w innym przybytku sił opatrznościowych, jak tłumaczyliśmy, że to dla ratowania jednostki, przyszłych matek Polek i na przekór kościołowi, lali ze śmiechu i kazali nam spierdalać...

I szkoda, że pewien ksiądz, T. Polak, wymyślił sobie remont. A kościół był wpisany do rejestru zabytków.
I tak, podczas remontu uległo zniszczeniu wnętrze, osmalone ogniem i postrzelane w trakcie powstania.

Stary Sizet kiedyś mówił mi -
staliśmy w bramie, był świt,
gdyśmy czekali na słońca wschód
i samochodów rósł szum.
Mówił: czy muru nie widzisz?
Wszystkich nas trzyma ten mur
Gdy nie będziemy bronić się
Zagrodzi nam każdą z dróg

Gdy uderzymy, runie mur
Nie może przecież wiecznie trwać
Na pewno runie, runie, runie
Nie pozostanie po nim ślad
Jeśli uderzysz mocno tu
A ja uderzę mocno tam
Na pewno runie, runie, runie
I wolny będzie każdy z nas

Lecz minęło już wiele lat,
Ręce mam starte do krwi,
A gdy czuję, że sił mi brak,
Mur rośnie grubszy niż był.
Wiem już że ledwie się trzyma,
Lecz ciężko ruszyć go stąd
Nawet gdy czuję przypływ sił...
Powtórz, Sizecie, pieśń swą.

Gdy uderzymy, runie mur...

Stary Sizet nie mówi nic,
Słowa porwał zły wiatr
Dokąd - on jeden tylko wie,
Ja w bramie tkwię cały czas.
I gdy przychodzą nowi wciąż
Słyszę jak rośnie mój głos
Śpiewam ostatnią Sizeta pieśń
Tę, której uczył nas on:

Gdy uderzymy, runie mur...



tekst: Lluís Llach 
przekład: Agnieszka Rurarz.


Lluís Llach, L'estaca, 1973.


Zespół Reprezentacyjny, Mur, 1987. (podziemia na Żytniej).

PS * Tytuł wpisu ma tyle wspólnego z tytułem zdjęcia, co ja ze wpisem. Przyznaje się, ze nie poradziłem sobie w tym wypadku ;).