środa, 30 września 2015

Ciuchcia (Puffing billy).

Fot. Brykiet Noga.



Locomotive.

The locomotive’s standing at the station,
Huge, heavy, it drips perspiration –
Oily lubrication.

It stands and wheezes, it groans and gnashes
Its boiling belly stuffed with hot ashes:
Arrrgh, what torture!
Phew, what a scorcher!
Panting and puffing!
Hissing and huffing!
It’s barely gasping, it’s barely breathing,
And still its fireman more coal keeps on heaping.

To it were coupled wagons of iron and steel
Massive and heavy, they weighed a great deal
And crowds of people in each one of these,
And one’s full of cows, another of – horsies,
A third one with passengers, every one fat,
Sitting and eating sausagey snacks.
The fourth was packed with crates of bananas.
The fifth one contained – six large grand pianos.
In the sixth a large cannon, cor! what a whopper!
Each of its wheels chocked up right proper!
The seventh, oaken wardrobes and chairs.
The eighth an elephant, giraffe and two bears.
The ninth, fattened pigs – no spare spaces,
The tenth full of trunks, baggage and cases,
Wagons like these – another forty remain,
Not even I could tell you what they contain.
But if a thousand strongmen gathered right here,
And each one would eat a thousand burgers a year,
And each one of them strained with all of his might,
They couldn’t shift this colossal weight.

Suddenly – WHISTLE!
Suddenly – bustle!
Steam – eruption!
Wheels – in motion!

Slowly at first, like a tortoise just waking
Strains the engine, every single joint aching.
But it jerks at the wagons and pulls with great zeal,
It turns, and it turns, wheel after wheel.
It gathers momentum and takes up the chase
As it thunders and hammers and speeds up the pace.

And where to? And where to? And where to? Straight on!
By rail, by rail, by bridge, now it’s gone –
Through mountains and tunnels, through meadows and woods
It’s rushing, it’s rushing to bring on the goods,
It’s knocking out rhythms like banging a drum
DUM-buDUM, DUM-buDUM DUM-buDUM-DUM!

It’s gliding so smoothly – no effort at all,
No engine of steel, just a little toy ball,
No massive machine, all panting and puffing
But a plaything of tin, that weighs next to nothing.

From where does it, how does it, why does it rush?
And what is it, who is it, gives it a push?
That makes it go faster, all thrashing and hissing?
It’s steam’s scalding power that keeps the train moving.
It’s steam, piped from boiler to a piston that glides
Back and forth pushing rods that turn wheels on both sides,
They’re striving and driving, the train keeps on bumping,
‘Cause steam keeps the pistons a-pumping and pumping,
Producing a rhythm so pleasing to some:
DUM-buDUM, DUM-buDUM DUM-buDUM-DUM!

Julian Tuwim, Lokomotywa.
(Translation Michael Dembinski)


Polskiej wersji nie daję, każdy chyba zna...



Banco de Gaia, Last Train to Lhasa, 1995.



piątek, 25 września 2015

Napięcie w naturze (Tension in nature).

Fot. Brykiet Noga.


[...] I każdej dziewki tam spotkanej
łono ma malinową woń -
i rwie do niepohamowanej
rozkoszy świeżych gęstwin toń...
[...]


Pierwszego czerwca w górach, Kazimierz Przerwa-Tetmajer.


poniedziałek, 21 września 2015

Jesień w Pekinie (L'automne à Pékin)*.

Jesień w Pekinie / L'automne à Pékin, 2015
(fot. Brykiet Noga).

Aparat który zrobił to zdjęcie miał 107 lat i procentów niemało u operatora. Dziwił się ludziom, którzy się odwracali jak wyjął skrzynkę z czerwoną torbą przed siebie i majstrował przy niej, nie zwracając uwagi na otoczenie. Otoczenie zaś zwracało się w jego stronę i zapytowywało czy może potrzymać sprzęt i czy to w ogóle działa. Dziwili się bardzo, że na tylnej ściance, która była z drewna, nie ma wyświetlacza...A żeby zrobić kolejne zdjęcie trzeba pokręcić takim wihajstrem, żeby matrycę przesunąć, bo poprzednia się była zużyła.

Jak każdy szanujący się zamek czy pałac, i Pekin ma swoje legendy. Legendy legendarne jak i legendy prawdziwe. Do tych mniej prawdziwych należą opowieści o tym jak to Józek S. spytał się Bolka B. jaki to prezent Warszawie się przyda. Wybór był niewielki, metro, osiedle i pałac, i oczywisty. Pod pałacem ma istnieć stacja kolejowa i połączenie z Dworcem Centralnym czy dawnym KC i pięć podziemnych kondygnacji (są tylko dwie), i schron przeciw atomowy. Duchy też się znajdą, a to tych biedaków co zginęli podczas budowy, a ich ciała wykorzystywano w ramach uzdatniania fundamentów lub zamurowywano w ścianach. Są też tajemnicze pokoje, w których mieszkają manekiny poprzykrywane prześcieradłami.
Do legend prawdziwych zalicza się historia kocich pracowników. Jest ich obecnie 25, na etatach, i łowią nie dla zabawy szkodniki. Czyli tacy ochraniarze. Było ich nawet ok 60, ale jak wszędzie i tu redukcja etatów zrobiła swoje. Wzięli się oni, ci koci, z małych miasteczek i wsi, skąd to poprzywozili ich właściciele pracujący w pałacu. I tu porzucali. Jeszcze dwa lata temu ich opiekunką była pani Elżbieta Michalska. Ludzie w szarych czasach, jakichś latach '60-tych, naprawdę wierzyli w moc "Pajaca" i utożsamiali go z władzą. Pisali do niego listy takie: "Drogi Pałacu Kultury i Nauki, mam trudną sytuację mieszkaniową czy mógłbyś mi pomóc". To były czasy. Pracujący tam ochroniarze, nie mogli się tym faktem chwalić, nawet rodzinie. Ochrona była, jak na taki przybytek kultury i władzy, nie byle jaka. Sam Biskup z Kieliszkiem, i jeszcze Bania, byli pierwszymi ochroniarzami w pałacu. I im to się udało zatrzymać i nie wpuścić samego Bolka B., który sobie umyślił zwiedzanie bez zapowiedzi.Wejście do pałacu było szarakom wzbronione, dopiero od Gomułki się to zmieniło. Co do dzikich lokatorów, zawsze się tacy trafią, to samica sokoła założyła sobie na 42 piętrze gniazdo. I przylatuje sobie na okres lęgowy. Do portierni zaś wprowadziła się kobieta z dzieckiem, a w kinie "Wiedza" zamieszkał włóczęga Marek, na kilka miesięcy. Ciekawe co by z nimi zrobił pewien miliarder, z USA, który zwrócił się z ofertą kupna pałacu, przewiezienia w kawałkach do Stanów i poskładania go jak puzzle...Polska odmówiła.

"To się odbuduje..."


 *"PKiN" (PeKiN, Pekin) - Pałac Kultury i Nauki / Palace of Culture and Science.  Pekin - Beijing (Peking).




wtorek, 15 września 2015

Homo erectus.

Jako, że uległem pewnym nadużyciom podczas pisania, i za szybko dokończyłem nie to co potrzeba, wyszło jak wyszło, i dokańczam teraz to, czego nie dokończyłem uprzednio.

Myślę...Więc jestem pijany. Inaczej jestem jak pusty pelikan. I tak sobie właśnie wymyśliłem, że to bardzo pięknie, że kobiety emancypowały i w końcu nastąpiła zamiana ról. W zasadzie to lubię się zajmować domem, sprzątać, gotować i to wszystko co trzeba zrobić, żeby na łikend był jeszcze większy burdel do posprzątania dla niej. Tak właśnie. Nie muszę zapraszać do kina czy teatru, na dancing i do kawiarni. Kwiatów kupować też, bo sam się ich spodziewam. Może nie od razu wieńca, ale mały gwoździk do trumny, czemu nie. Wszak jestem kurem domowym, literalnie. Dzieci też, jak będzie trzeba, wyprowadzę. Kiedyś miałem psa, wiem jak to się robi. I nikt mi nie powie, że pieniędzy do domu nie przynoszę, bo to nie moja działka będzie. I zastanawiam się czasem, czy trochę nie zniewieściałem...Bo kiedyś facet dbał, zapraszał, starał się, a teraz to robi kobieta...Ale chyba nie. Wszak miło kiedy kobieta wyciąga na loda...

(?).

Nie mieli pewnie takich zgryzot nasi przodkowie. Pewnie co innego ich gryzło. Mężczyźni zastanawiali się co będzie na obiad i starali się jednocześnie tym obiadem nie stać, kobiety może rozmyślały jakie futro będzie modne w obecnym sezonie. Choć przy objętości mózgu ok 500 cm³, myśli te mogły być bardzo ulotne. Przy pewnych założeniach można stwierdzić, że wykazywali zdolności kognitywne i pewne złożone zachowania, na przykład w stosunku do martwych członków. Tylko z tak malutkim mózgiem, jak u goryla, to trochę podejrzane. Jednakże wiadomo, że nie w wielkości diabeł się ukrywa. Tak. Chodzi o naszego praszczura, który bardziej zbliża nas do małpy niż do boga. Homo naledi. Został on odkryty przez zespół pod kierownictwem Lee R. Bergera, w październiku 2013 roku, w Afryce Południowej, w jaskini Rising Star, w dość trudno dostępnej komorze Dinaledi. 50 kilometrów od Johannesburga. Do eksploracji jaskini powołano specjalny zespół samych babeczek, o drobnej budowie ciała, że się niby lepiej wcisną. Wszędzie się wciskają;).

Przekrój komory Dinaledi ,Paul H. G. M. Dirks (eLife).

Znalezione i wydobyte kości należą do 15 osobników, mężczyzn, kobiet i dzieci, sama kolekcja zaś liczy 1550 fragmentów. Miejsce znalezienia sugeruje, że mogły to być pochówki. Czyli nasz małogłowy przodek przejawiał zachowania rytualne. A żyjąc 2-2,5 mln. lat temu, robiłby to najwcześniej. Najdawniejsze intencjonalne pochówki są o wiele młodsze, jakieś 200 tysięcy lat temu. Jakie miejsce na naszym drzewie zajmie H. naledi, do końca nie wiadomo. Trzeba poczekać na datowanie. Budowa szkieletu najbardziej jest zbliżona do habilisa, erectusa, i rudolfensisa. Wzrost 150 cm, waga ok 45 kilogramów, zgryz prosty. Budowa tułowia i miednicy wykazuje podobieństwo do australopiteków, dokładnie do Lucy. Kończyny przednie dobrze przystosowane do wspinania, czaszka też porównywalna z australopitekiem(500 cm³), znaczy się prymitywna. H. habilis uważany dotychczas za najwcześniejszego  przedstawiciela naszego miał 600 cm³ pojemności. Kończyny dolne bardzo zaawansowane ewolucyjnie, przystosowanie do chodzenia.
Taka małpa na ludzkim podwoziu.

Przodek, zdjęcie John Hawks (bbc).

sobota, 12 września 2015

Udka Mnicha kręcące nuklearną zagładę żab.

Ponoć cała historia zaczęła się w wieku XII. Wtedy to władze kościoła miały się zorientować, że ich barankowie robią się coraz grubsi. Walcząc z narastającym zjawiskiem, zakazano braciszkom spożywać mięso. Ci ostatni będąc nie w ciemię bici, zrobili drobne obejście faktów. Pewnie casus ten wykorzystuje KE, jak w przypadku ślimaka, który stał się rybą lądową na życzenie Francuzów. Znowu. Wiadomo, dopłaty do hodowli jak do rybołówstwa. O innych zamianach nie ma co wspominać. Chodzi o wyciągnięcie korzyści, obecnie, jak i w średniowieczu. Otóż, braciszkowie ujrzawszy widmo głodu, przekwalifikowali żaby na pewien rodzaj ryby. Po tym zabiegu stwierdzili, że od ryb postu nie muszą zachowywać. A plebsy poszły za pasterzami i skoro oni mogą  to my też. Tak to Francuzi zostali żabojadami.

S. Gross (CN Colletion).

W całości towarzystwo się tak rozsmakowało w żabinie, że od 1980 we Francji obowiązuje zakaz ich zbierania w celach konsumpcyjno-komercyjnych. Gatunek zagrożony pożarciem. 4000 ton udek rocznie ponoć. Tak pod nóż zaczęły trafiać żabki z importu, w dużej ilości. Nie może się obyć rzecz jasna bez czarnego rynku żab własnych, bo wszak co nie francuskie, to nie warto na język brać. Do koneserów zaliczają się mieszkańcy Beneluksu, mieszkańcy Ameryki Południowej, paru krajów azjatyckich i USA. W tym ostatnim, to tak się posmakowali, że mają "Frog Capital Of The World", Rayne w Luizianie. Tylko, że w Rayne to zaczęło się pod koniec XIX wieku, około 1880 roku. Wtedy to pewien szef kuchni, Donat Pucheu, zaczął sprzedawać soczyste i smaczne części bullfrogów, żab ryczących aka żab byczych, do restauracji w Nowym Orleanie. Specjał lotem błyskawicy rozszedł się po kontynencie, przy wydatnym udziale braci Weill, Edmonda, Gontrana i Jacquesa, francuskich emigrantów przybyłych z Paryża w 1901 roku. Sukces braci wywindował Rayne na mapę jako Żabią stolicę świata.

Żaba rycząca (Żaba byk) na przekąsce,
1min. 40sek. higiena paszczy;).

Około 4.5 tysiąca kilogramów żabich udek tygodniowo, nawet przy ich rozmiarach, musiało zrobić swoje.
W 1946 Rayne dostało dodatkowego impulsu, kiedy to organizatorzy Festiwalu Ryżu zachęcili  Rayne do zorganizowania pierwszych Żabich Derbów. Udział w zawodach był zarezerwowany dla najpiękniejszych żabć, to jest najpiękniejszych kobiet w mieście przebranych za żaby. Miały one w tych strojach kicać po ulicy...;) Zresztą kicają do dzisiaj, Rayne Frog Festival, a miasto już nie wysyła żabek na wycieczki w jedną stronę. Słynie z żabich murali, czy malowideł wykonanych na drzewie lub gdzie się da. Tu druga nazwa się kłania: "Louisiana City of Murals". No i festiwalu.

Murale z "Frog City" (fot. Amy Snyder).

Ciekawe jakby się braciszkowie na takiego bullfroga zapatrywali. Normalnie to waży ok 180 gramów i ma około 15 cm. długości. Dojrzałe mogą ważyć około 0.5 kilo, a są i takie co to mierzą 20 centymetrów i ważą 0.8 kg. To dopiero ryba. I sama może do kuchni przyjść. No i smaczniejsza musi być, bo ma dietę bogatszą, pajomki, skorpiony, myszy czy ptaki, a nie same owady z muchami co to siadają na czym wiadomo, czasem glista. Inna sprawa z tym żabim jedzeniem, to tak ogólnie już gdybam, bo podczas przełykania zapadają się im gałki oczne w oczodoły, dzięki czemu popychają nimi pokarm do przełyku. Po to mają takie wypukłe, żeby było co wepchnąć, inaczej by miały podniebienie wtórne i świńskie oczka. Stąd powiedzenie, że żaba połyka oczami.

Senator John F. Kennedy z żoną Jackie na The Rice Festival,
Crowley, Louisiana. Pazdziernik 1959.
Reggie Family Archives.

Dziwnym zbiegiem okoliczności na Festiwalu ryżowym, który pomógł rozkręcić się żabiej stolicy, w roku 1959, był nie kto inny jak sam senator J.F.K. z małżonką. To było w Crowley, które się nazywa też "Rice Capital of America". Tu już sprawy się komplikują. Nie wiem co, ale coś poszło tam nie tak. O ile ryż senator mógł polubić, przynajmniej oficjalnie, to z żabami mu nie wyszło. I już trzy lata później, w październiku 1962 roku, mało się nimi nie udławił. A to za sprawą Fidela, miłośnika skręcanych liści, który to przy udziale braci w wierze, razem z Chruszczowem, ukręcił sobie na wyspie nuklearne cygara, Free Rocket Over Ground - FROG, w oryginale 2K6 Luna.

FROG-2K6 Luna (jfk14thday).

Cała historia znajduje swój finał bardzo niespodziewanie, a może nie, w Anglii. No bo tak. Zaczęło się we Francji od głodnych braciszków, później żydowscy emigranci zabrali nogi do USA, tu się rozpleniła ich konsumpcja po całym kontynencie. W Crowley była świątynia Masonów, a na początku XX wieku N. Michnik został tam pierwszym rabinem. Po I wojnie światowej było tam 50% ludności żydowskiej. Angole i Francuzi stracili tereny w Ameryce Północnej, trochę wcześniej, ale chodzi o fakt. Sovieci przywieźli swoje FROG-i na Kubę w '62, bo w '59 USA swoje rakiety umieściło między innymi w Turcji i...Anglii. Wszystko to po to, żeby udowodnić, że żabie udka, czy może nawet konsumpcja żab w całości, to nie jest zasługa Francuzów. Wszak już ok 8000 tysięcy lat temu (datowanie znalezisk 6250-7596 r p.n.e.), właśnie w Anglii, zajadano się żabami, pstrągiem i łososiem, przy współudziale tura. Taką dietę mieli mieszkańcy osady niedaleko Stonehenge. Jak to powiedział David Jacques, z Uniwersytetu Backingam: Wydaje się, że tysiące lat temu ludzie z tego stanowiska mieli menu w stylu Hestona Blumenthala, w którym daniem głównym były udka ropuchy, tury, dziczyzna i jelenie szlachetne z orzechami laskowymi. Innym wariantem zaś był łosoś i pstrąg z jarzynami. Dodaje: To ważne dla zrozumienia stylu życia ludzi mieszkających tu około 5 tysięcy lat przed wybudowaniem Stonhenge i nasuwa się pytanie, gdzie są teraz żaby? [Frogs legs found at Mesolithic dig]. Francuzi też mają kłopoty z populacją płazów restauracyjnych. Jak tak dalej pójdzie, to nie będzie potrzeba broni atomowej do wykończenia dawców przysmaków. A na żabciach to na pewno się nie skończy...



poniedziałek, 7 września 2015

Grassujące koty.

Była to dzika baza. Kilka ścian i dach. No i prysznic. I kuchnia. I jeszcze kilka potrzebnych rzeczy o których nie chce mi się pisać. Zresztą nie czas i nie pora na to, a  żeby o niektórych rzeczach pisać potrzebna jest zgoda tych rzeczy. Także tego. Rumuni byli po drugiej stronie rzeki. Znaczy się, chyba tam byli, ale nie do końca mam pewność, bo ich nie widziałem, ale tam była Rumunia, czyli pewnie z Rumunami. Choć wydaje mi się, że to my byliśmy w Rumunii, a tam byli oni. A zasadniczo to o kociakach chciałem. I w tej bazie były dwa. Takie całe milusińskie i wielkości dłoni. I całe kruche takie, z niekruchymi pazurkami. No to się zaprzyjaźniłem i zagarnąłem dla się całe oba. I spałem z nimi. Proszę mnie nie łapać za słówka tylko. Bo od fiki-fiki to są nyfligi. A później siach.
Zajebikurwiście grzały mi plecy. Miałem stracha, że je pogniotę. Ale jakoś same się o to troszczyły.
Razu pewnego położyłem się zalany. Całkowicie.  No i się budzę. Albo mi się tak wydaje, bo ciężko określić stan w tym stanie. Noc. Po zalaniu lepiej widzę w nocy, w świetle dnia to w ogóle nie patrzę. Leżę na wznak. Kotów nie ma...Kota...Czuję mara mię dusi. Patrzę. Mara patrzy na mnie. Kot mi siedzi na klacie i się gapi. Prosto w oczy. Nie wiem skąd ale coś mi się uwidziało, że będzie polował na małe zwierzaki, patrz grzdyl, przestałem oddychać, i że będzie łapać błyszczące. Zamknąć oczy...
Obudziłem się z kotem na klatce, z oczyma i grzdylem...
Ale całą noc nie drgnąłem. Sztywni to mają przerąbane.

Z tym polowaniem kotów na jabłko Adama, to pewnie mit taki. Od małego przecież się uczą, różne takie, a w szczególności drapieżniki, polowanie przez zabawę i zapasy. Kociaki toczą walki i uganiają się za sobą. Uczą się też, żeby w tych bitwach na niby nie korzystać ze swej groźnej broni. Pazurów i kłów. Swoją drogą nie znam przypadku żeby kot zadusił człowieka.
Znam za to jeden przypadek opisany, gdzie kot atakuje grdykę. Nie jest do końca wyjaśnione jak to było, z tym kotem, fakt, że skończyło się na kilku zadrapaniach. Mogły to być jednak głębokie ranny wewnętrzne. Patrząc na to z perspektywy czasu i rzeczywistości, gdzie dziecięce igranie myszy-jednostki z kotem-niemieckim społeczeństwem...Przerodziło się w zabawę kotka z myszką, która już nie była chroniona przez wiek, dorosła i została wysłana na front. Została czołgistą, świetnym, ustrzelił trochę konserw, za co został udekorowany Krzyżem Rycerskim. Rany musiały być jednak głębokie skoro zdezerterowała...

Kot i mysz Günter Grass (plakat teatralny, Karolina Gładkiewicz, 2009).

Właściwie miałem pójść do dentysty, ale oni mnie nie puścili, ponieważ trudno mnie było zastąpić. Mój ząb podnosił gwałt. Kot skradał się na skos przez łąkę i nikt w niego nie rzucał kamieniami. Niektórzy żuli albo skubali źdźbła. Kot był własnością zarządcy boiska i miał czarną sierść. Hotten Sonntag pocierał swój kij wełnianą skarpetką. Mój ząb dreptał w miejscu. Rozgrywka trwała już dwie godziny. Przegraliśmy bardzo wysoko i czekaliśmy właśnie na mecz rewanżowy. Kot był młody, ale nie był już kociakiem. Na stadionie często i z obu stron padały bramki w szczypiorniaku. Mój ząb powtarzał wciąż jedno i to samo. Na bieżni chłopcy ćwiczyli start do biegu na sto metrów i denerwowali się. Kot kluczył. Po niebie pełzał powoli i z głośnym pomrukiem trójsilnikowy samolot, ale nie mógł zagłuszyć mego zęba. Poprzez źdźbła trawy przeświecał biały śliniaczek czarnego kota zarządcy boiska. Mahlke spał. Krematorium pomiędzy cmentarzami a politechniką dymiło przy wschodnim wietrze. Profesor Mallenbrandt zagwizdał: zmiana, „dwa ognie”, przejście drużyn na drugą stronę boiska. Kotek gimnastykował się. Mahlke spał, przynajmniej tak wyglądało. Leżąc obok niego cierpiałem na ból zęba. Kot gimnastykując się podszedł bliżej. Jabłko Adama na szyi Mahlkego zwracało uwagę, bo było duże, wciąż się poruszało i rzucało cień. Czarny kot zarządcy boiska wyprężył się pomiędzy mną a Mahlkem do skoku. Tworzyliśmy trójkąt. Mój ząb umilkł, przestał dreptać w miejscu: jabłko adamowe Mahlkego wydało się kotu myszą. Taki młody był ten kotek czy też tak ruchliwa grdyka Mahlkego - w każdym razie kot skoczył mu do gardła; a może to jeden z nas chwycił kota i posadził go na szyi Mahlkego; albo ja, zapominając o bólu zęba, złapałem kota i pokazałem mu mysz Mahlkego: Joachim Mahlke krzyknął, odniósł jednak tylko nieznaczne zadrapania.


PzKpfw VIII Maus, Muzeum czołgów w Kubince (Superewer).

(...)
Przy tym pozostały trwałe ślady w pamięci: ile razy zobaczyłem kota, szarego, czarnego czy pręgowanego, zawsze ukazywała mi się w polu widzenia mysz; ale wciąż się wahałem i byłem niezdecydowany, czy należy chronić mysz, czy też podjudzać kota do jej złapania.

Günter Grass, Kot i mysz.

I jak w tym świetle wygląda Czarny kot, Okudżawy? Stalin, Hitler? Każdy...? Gdzie Kot mając takie panzer Mausy, zabawia się myszkami...


 I słyszałem kiedyś taką legendę-historię, ponoć przedwojenna sprawa. O biskupie, co to przyjechał do proboszcza w jednej parafii, bodajże gdzieś na Śląsku. Proboszcz miał kota, który miał swoje ulubione miejsce na fotelu. Fotel to był jego, tak po prawdzie. Przyjechał biskup, wielki zaszczyt, to proboszcz wypędził kota z fotela, a na fotelu posadził dupę biskupa. Pech chciał, że biskup ten, wymyślił się przespać, a za miejsce snu obrał tenże właśnie fotel. Kot z zemsty przyszedł i go zadusił we śnie.
Pewnie z tego wzięły się moje lęki...Wstyd.

I z innego bębenka, ale też grasujące...



Blaszany bębenek, 1979 (plakat Roland Topor).

Tego dnia w mieszkaniu wyjątkowo mocno cuchnęło czterema kotami, które były kocurami, z których jeden nazywał się Bismarck i chodził czarny na białych łapach. Meyn nie miał jednak w mieszkaniu ani kropli jałowcówki. Toteż coraz mocniej cuchnęło kotami czy kocurami.

Był sobie kiedyś muzyk, który nazywał się Meyn i umiał przepięknie grać na trąbce.
Był sobie kiedyś handlarz zabawek, który nazywał się Markus i sprzedawał biało-czerwono lakierowane blaszane bębenki.
Był sobie kiedyś muzyk, który nazywał się Meyn i miał cztery koty, a jeden z nich nazywał się Bismarck.
Był sobie kiedyś bębnista, który nazywał się Oskar i był zdany na handlarza zabawek.
Był sobie kiedyś muzyk, który nazywał się Meyn i zatłukł pogrzebaczem cztery koty.
Był sobie kiedyś zegarmistrz, który nazywał się Laubschad i należał do Towarzystwa Przyjaciół Zwierząt.
Był sobie kiedyś bębnista, który nazywał się Oskar, a oni zabrali mu jego handlarza zabawek.
Był sobie handlarz zabawek, który nazywał się Markus i zabrał ze sobą wszystkie zabawki świata.
Był sobie kiedyś muzyk, który nazywał się Meyn, a jeśli nie umarł, to żyje do dziś i znów przepięknie gra na trąbce.


Günter Grass, Blaszany bębenek.


Z przykrością stwierdzam, że nie pamiętam czy jest coś o kotach w Psich latach. Tylko tak dosłownie, bo psie jako szczenięce można porównać do kotków. Mi chodzi natomiast o wyraźne stwierdzenie, na przykład: "Kot szedł przed siebie i nie patrzył za siebie..."


Będzie trzeba sobie przypomnieć całą trylogię. To dobrze. To nie będzie strata czasu.

piątek, 4 września 2015

Czarny Kot (Песенка про черного кота; The Song About The Black Cat).

Czarny kot (photobucket).

Sienią na kuchennej klatce
na podwórze przejdziesz w lot.
A w tej sieni, jak w pałacu
żyje sobie czarny kot.
Śmieje się pod wąsem pewnie
nic nie widać, ciemno tam. 
Inne koty nucą rzewnie
A ten czarny milczy nam.
Dawno już nie łowi myszy
stroszy wąsy, śmieje się.
Każde słowo nasze słyszy
i kiełbasę naszą je.
Ani żąda, ani prosi
tylko w ślepiach żółty blask.
Każdy sam mu żarcie znosi
jeszcze mu się kłania w pas.
Nie zamiauczy ani
tylko pije, tylko je.
I o schody ostrzy pazur
aż człowieka bierze dreszcz.
Wszyscy w domu przygnębieni
pewnie to przez niego tak.
Warto by żarówkę w sieni...
Ale forsy ciągle brak.

Bułat Okudżawa, Czarny Kot, (tłum. Wojciech Młynarski),
śpiewa Sława Przybylska.



Wersja druga, tłumacz nieznany:

Na podwórku, tuż za bramą,
czarnej sieni czarny wlot.
W sieni dzień i noc tak samo
rezyduje Czarny Kot.
Uśmiechając się pod wąsem
czai się w ciemnościach, łotr.
Drą się koty wniebogłosy,
ale milczy Czarny Kot.
Myszy dawno już nie łowi,
stroszy wąs i śmieje się –
łapie wszystkich nas za słowo
i kiełbasę naszą żre.
Ani żąda, ani prosi,
kryje w ślepiach żółty blask.
Każdy sam mu coś wynosi
jeszcze mu się kłania w pas.
Nie zamiauczy ani razu,
ale z sieni - ani rusz;
o framugę ostrzy pazur,
jakbyś miał na gardle nóż!
Stąd też wszyscy przygnębieni,
wszystko w domu - byle jak...
Światło by założyć w sieni...
Ale jakoś chętnych brak!



Najlepiej brzmi po oryginale. 



Со двора -- подъезд известный
под названьем "черный ход".
В том подъезде, как в поместье,
проживает Черный Кот.
Он в усы усмешку прячет,
темнота ему -- как щит.
Все коты поют и плачут --
этот Черный Кот молчит.
Он давно мышей не ловит,
усмехается в усы,
ловит нас на честном слове,
на кусочке колбасы.
Он не требует, не просит,
желтый глаз его горит.
Каждый сам ему выносит
и "спасибо" говорит.
Он и звука не проронит --
только ест и только пьет.
Грязный пол когтями тронет --
как по горлу проскребет.
Оттого-то, знать, невесел
дом, в котором мы живем.
Надо б лампочку повесить...
Денег все не соберем.

Булат Окуджава, Песенка про черного кота, 1957-59.





From the backyard to our lane way,
though what we call the back door
In that lane way, like the landlord,
lives neighbourhood's black cat.
He hides a smirk in his whiskers,
the darkness is for him a shield.
All other cats may sing and cry -
but from this one, not a sound.
He has long ago stopped mousing,
grinning behind his mustached snout,
It's like he’s hunting us in fact it seems,
for a piece of sausage-meat
Asking little, demanding nothing
his eyes a-yellow glowing in the dark.
We all may bring bring our food to him,
but we thank him as we go.
Day or night he utters not a sound -
he only eats his food and drinks his drink.
His dirty claws, they scrape the earth,
just as if they'd rip your throat.
And so to know the house in which we live,
brings no cheer to not a soul.
Better to have hung a light, I guess,
but for that the money we'll never have.


Bulat Okudzhava, The Song About The Black Cat.





wtorek, 1 września 2015

†Mammuthus exilis chili Złydzień albo kontakty z diabłem.



Jakoś tak wyszło i padło na wrzesień. Nie mam na myśli dokładnie 1-go, ale wydarzenia z tego dnia miały spory wpływ na przyszłe manewry nad Bzurą, jak długa i szeroka, oraz trochę dalej. Wcześniej, w czasach zasnutych oparami i wyziewami karczemnymi, w mieście Łodzi, które położone jest nad Bzurą właśnie, doszło do niecodziennego spotkania. W pewnej  gospodzie opiło się dwóch diabłów, Boruta i Rokita. Rokita jak wiadomo łupił bogatych i rozdawał biednym. Boruta też był znany ze swej dobroczynności, choć potrafił także dopiec. Obaj tak już mieli w czubie, że nie chciano im sprzedać następnej kolejki. Jak już się udało zrealizować zamówienie, Rokita zapłacił talarami, które były tak rozgrzane, że karczmarz nie mógł ich w ręku utrzymać. Planując plany, będąc w Łodzi, też mieliśmy kłopot z zamówieniem. W gorączce i wielkim rozochoceniu jeden z nas zawołał: "Piwa! Żydzie..." W tym momencie wszelka współpraca między nami i szynkwasem padła. Trzeba się było sporo natrudzić żeby to naprawić. To uszczupliło znacznie nasz fundusz operacyjny, gdyż w ramach przeprosin powstał kurtuazyjny most powietrzy między nami i barem. Toast szedł za toastem. Opuściliśmy lokal bez planu, barman wyglądał na takiego, który też już nie ma planów. Rozstaliśmy się w dobrej komitywie. Przedstawił się krótko: "Jestem Sosna". Czy to ksywa, czy nazwisko nie wiemy. Jedno jest pewne, głowę to tęgą miał, ubrany był zwyczajnie ale z gustem, wysoki i czarniawy coś w oczach i na gębie. Olśnienie przyszło później. Boruta!


Boruta na weselu (H. Kubler, pomysł J. Kossak).

Wszak po staropolsku sosna to boruta, las to bór, no i boruta to demon lasu znany jako leszy lub borowy, strażnik albo pan lasu. Łatwiej było prowadzić księżom swoją misję wpośród Słowian, utożsamiając postacie z ich wierzeń z diabłem. Tak proces chrystianizacji uczynił ze słowiańskiego demona, diabła. Tu, diabła Borutę.  Jeszcze smolarzy zwano borutami, od częstego przesiadywania w borze. Tenże Boruta miał pić i ubierać się jak szlachcic. Nasz był bez kontusza, cóż znak czasów. Szlachcic Boruta ubrany był w bogaty kontusz w którym kitrał ogon i czapkę na rogach, z czarnymi wąsiskami i ślipiami jak węgle. Boruta pod wieloma postaciami jest znany. Boruta topielec, jako ryba z rogami po Bzurze się warla, jako sowa po łęczyckim zamku lata, jako czarny koń po polach śmiga, też pod Łęczycą. Wreszcie jako ptak z ogromnymi skrzydłami, Boruta Błotnik, po moczarach podłęczyckich straszy. I w Łęczycy skarbów ma pilnować. A Łęczyca nad Bzurą, a z Łęczycy to Czartówka wypływa...Planu dalej nie było, ale kierunek znany.

Boruta (H. Kubler, pomysł J. Kossak).

W Łęczycy klops. W lochach pusto było. Ni diabła, ni skarbu. Po moczarach okolicznych też ślad zaginął. Bełt był nas tu złapał. Nie z rozpaczy oczywiście i nie z zatrucia. Bełt to taki demon, który podróżnym bełta, mąci w głowie, myli drogę i plącze szlaki. Tak zwiódł nas na przystanek PKS-u. Nadjechał autobus. Dokąd? Pytamy. Do mleczarni. No co? Jedziemy. W pewnej chwili kierowca krzyknął: "Mleczarnia! Wysiadka". I tak zostaliśmy na pustej drodze pośród łąk. Autobus zniknął. Żar z nieba wali, i tylko krowy stoją. Żarty. Dwa jego mać. Nie mając nic lepszego do roboty poszliśmy przed siebie. Przed siebie trafiliśmy na sklep. Tu uzupełniliśmy zapasy, zaopatrzyliśmy się w koguta i rozpytali gdzie jesteśmy. Byliśmy Tu. Zapadał zmierzch. Trzeba było uruchomić plan awaryjny z noclegiem włącznie. Poszukując miejsca na biwak znaleźliśmy rozdroże. Przygotowaliśmy się jak trzeba. Kogut też gotowy. Próbujemy sprzedać duszę diabłu. I tak próbowaliśmy dość dużo. Coś było nie tak, albo kogut nieświeży, albo nagranie z magnetofonu jak pieje trochę nie podeszło. Dusz diabłu nie oddaliśmy, za to była kura na kolację. Po nocy dotarliśmy do gospodarstwa, gdzie dostaliśmy nocleg. Rano dowiedzieliśmy się, że jesteśmy w Besiekierach. Następną noc postanowiliśmy spędzić w ruinach zamku. Pożyczyliśmy ponton, żeby za dnia popływać dookoła i obadać miejsce.

Zamek w Besiekierach, akwarela Kazimierza Strończyńskiego z 1 poł. XIX w.

Gospodarz miły człowiek, choć córki to gdzieś pozamykał, dał nam na noc zapas bimbru, dla kurażu, bo ponoć tam straszy. Utopca można spotkać...I inne takie. Mała dygresja. Utopenci (Utopence), czyli topielcy. Świetna zagryzka do piwa, ale spokojnie pójdzie do innych trunków. Są to takie małe, grube serdelki, špekáčky, z kostkami słoniny w środku. Mogą być zwykłe serdelki, są i tacy co to parówki tak robią. Wszystko to w occie, z cebulką, papryką czerwoną i przyprawami. Mmm...

Utopenci (receptyonline).

Wracając. To był pomysł. Zamiast uganiać się za diabłem, może jakąś brzeginie lub wiłę, dokładnie brodaricę, bo to rzeczna i jeziorna jest odmiana wiły, co prawda bardziej południowosłowiańska jakoś Chorwacja i Bułgaria, ale może się przeniosły, da się złowić. Wiły to lubią się pojawiać jako młode, piękne dziewczyny, nagie lub kuso ubrane, i to jeszcze w gromadach. Długie nogi, smukła szyja, długie włosy, w odcieniach czerwieni, skrzydła, które zdejmują na czas kąpieli. Zwabieni młodziankowie śpiewem podziwiają ich kształty i nie tylko podziwiają. Jak się takiej schowa skrzydła to zostanie żoną. I dziatki jeszcze da. W końcu i tak powróci do swoich. Mąż z tęsknoty zmarnieje. Brzeginie też niczego sobie, a do tego strzegą ukrytych skarbów. Tak postanowiliśmy zapolować na cycuszki. Noc była długa, ciepła i upojna. Ognisko pracowało zawzięcie i jeść było co. Nie powiem, że wstaliśmy blady świtem, bo nie. Demonów nie było. Po ocuceniu zawinęliśmy klamoty i w ponton, do domu. Zbliżając się do brzegu, przez jakieś szuwary, usłyszeliśmy popiski. Jakie było nasze zdziwienie gdy oczom naszym ukazały się wiły. 

Wiła, rys. Agnieszka Kwiecień.

Na rusałki to godzina chyba nie ta. A może to był księżyc? Nieważne. Nie były co prawda nagie, ale też nie były specjalnie ubrane. Długo się nie namyślając, umysły nasze w tej chwili nie były skłonne do takiej karkołomnej operacji, rzuciliśmy się do ataku. Doszło do zwarcia. Taniec był długi i przyjemny. Tu trzeba uważać, bo takie to mogą zatańcować na śmierć. Obie strony wykazały chart ducha i odwagę. W końcu nastąpiło uroczyste zawieszenie broni, sprawdzenie stanów osobowych i miłe pożegnanie. W obejściu przywitał nas chmurny gospodarz, że ktoś dziewuchy na brzegu podszczypywał i, że miejscowi już się zbierają żeby obcych ostudzić. Nie tłumaczyliśmy, że to Złydzień był, inaczej Kauk, taki złośliwy karzełek o postaci starego dziecka, który we dnie kusi ludzi do lubieżności. A straszy ich po nocy. Nieposłusznych wrzuca do studni,  topi w rzekach, wiesza po drzewach, wprowadza na błota i podmokliska. Gdzie się rozgościł, tam ludzie odchodzili od rozumu i kończyli samobójstwem. Tak. Nie wspomnieliśmy o tym, bo może za sprowadzenie złego to by nas przez łeb zdzielił. A tak życzył powodzenia i zaprowiantował jeszcze. Pocieszało nas to, że to nie był Smółka, który rozkochiwał młodych lubieżników w starych kobietach.

Boginka (kosingas).

Ruszyliśmy w drogę. Przed nami trzęsawiska, rojsty, moczary. Jak kto chce. Bór był gęsty i stary, sosnowy. Znowu boruta. Błota nieprzebyte. Chrapy i oparzeliska, że musi ino sam zły tam pomieszkiwać. Gąszcze takie i zawaliska, że ledwo dało się przecisnąć. Dookoła latają świetliki bagienne. Mrok był choć oko wykol. Jak tu nic nie złapiemy, to już chyba nigdzie. Zakotwiczyliśmy, można powiedzieć, że dosłownie. Powoli zaczęło się robić straszno. Zburzenia wody, zawirowanie, pluski bez niczego. Ćmuch pewnie. Podobny do ogromnej żaby, z małymi okrągłymi uszami i krótkim, lekko podkręconym, szpiczastym ogonem. Ale co on do nas, przecie on straszy leniwych i nie chętnych do pracy. No ja to spotkałem swoją Boginkę. Zamieszkują on bagna, rzeki, lasy, góry. Przesiadują nad wodą, gdzie piorą swoje zniszczone ubrania, używając własnych, obwisłych piersi jako kijanek do prania. Mają duże głowy i krzywe nogi. Podmieniają dzieci, swoje krzywulki na zdrowe, płoszą konie i bydło, rwą sieci rybackie. Gdy schwytają samotnego wędrowca, potrafią przez wiele godzin wlec go za sobą po bagnach i trzęsawiskach. Jest jeszcze wersja druga, młoda i piękna. Taką widziałem. 

Boginka w dziewannach, Jacek Malczewski, 1888.

Obudziłem się w objęciach konaru, na dość dużej powierzchni obgryzionego z kory. Musiałem dotrzeć głęboko, było miękko, wilgotno i słodko. Wygryzłem i wyżarłem drzewo do bieli. Biel, tkanka o dużej wilgotności, przewodnik dla wody i soli mineralnych, od korzeni w górę, i miejsce gdzie się gromadzą substancje zapasowe, np. cukry i skrobia. Co za noc. I jeszcze łeb mnie bolał, bo mnie kompan w łeb drągiem uwalił, bo coś mu się uwidziało. Dobrze, że takim podpruchniałym. Nie tak jak z chłopkiem co to Borutę na bagnach spotkał. „W imię Ojca i Syna, czy ty bies Boruta", krzyknął. „Ja, ja", usłyszał w odpowiedzi. Nie czekając długo w łeb biesa kłonicą wyrżnął. Po okolicy się rozniosło, chłopi zadowoleni, że biesa nie ma. A władza szuka pana Regierungsratha, który miał  teren obadać pod nowe groble. Prusacy nie pewni swej sytuacji, po świeżym zajęciu kraju, nienawiści ludności i złych podszeptów, zrobili z tego sprawę polityczną. Ja miałem więcej szczęścia. Następny to całą noc w wodzie przeleżał i nic nie mówił. Znaczy się czas wracać. Przedział to cały mieliśmy, nikt się nie chciał do nas dosiąść. Nawet konduktor bilet sobie odpuścił, tylko tak dziwnie popatrzył...

Mammuthus exilis, Mamut karłowaty, fot. Brykiet Noga.

Mammuthus exilis, Mamut karłowaty. Niby wymarły, ale na trzęsawiskach da się spotkać.






Mamut, Contacto con el Diablo, 1984 (cała płyta).