Pokazywanie postów oznaczonych etykietą słowianie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą słowianie. Pokaż wszystkie posty

sobota, 26 marca 2016

Śledź zabił rzeźnika.

Przyszedł Świecień, to taki dawniej trzynasty miesiąc był, żeby się zgadzało, kiedy rodzi się Nowe Światło. Wiadomo, odrodzenie się światła i życia, po ciemności i zmarzlinie. Od tej pory rusza z kopyta cała wegetacja. Dzień zaczyna panować nad nocą, życie się rozkręca. Bo to początek roku jest, z pierwszym dniem wiosny, Jaruny. Jare Gody, czyli Wielka Noc Słowiańskiego Nowego Roku wegetacyjnego. Rdzeń jar, wiąże się z krzepkością i surowością, z racji młodego wieku, występuje w imieniu boga Jarowita, czy ruskiego Jaryły, nazwie miesiąca jar. 

Włóczył się Jaryło
Po całym świecie.
Rodził żyto w polu,
Płodził ludziom dziecie.
A gdzież on nogą,
Tam żyto kopą.
A gdzież on na ziarnie,
Tam kłos zakwitnie.

Bardzo wiosenny bóg. Siłą, witalność, płodność. Obecnie na ten czas przypada święto Wielkiejnocy. Dla naszych dziadów było to najważniejsze święto w cyklu rocznym. Nic więc dziwnego, że towarzyszyły mu różne obrzędy magiczne, mające na celu zapewnienie ochrony plonów, wioski, pomyślności w roku czy innych płodności. Dzięki wytężonej pracy od podstaw, księży i zbrojnych ich legionów, część elementów wiosennych obrządków została zasymilowana z nową wiarą, część zaginęła bezpowrotnie lub została wymordowana, choć w drobiazgach była jeszcze obecna na przełomie XIX i XX wieku. Dość energicznie na przykład kościół sobie poczynał zwalczając obrzęd palenia ognisk po wzgórzach i smętarzach-żalnikach, tak zwanych Ogni Gromadnych, Grumadek. I nie lubił Dziadów Wiosennych.

Giuseppe Arcimboldo, Wiosna, 1573.

W celu uwiarygodnienia zmian, należało uroczyście kogoś pogrzebać. Skoro ma być Wiosna, to wybór był oczywisty. Grzebiem Zimę. Chodzi o topienie lub palenie kukły ofiarnej, symbolizującej zimę. Zasada magii sympatycznej, działanie analogiczne powinno wywołać efekt analogiczny. Zniszczymy kukłę zimy, ta się skończy. Sama kukła była rozmiarów naturalnych lub prawie naturalnych, ze słomy, owinięta w białe płótno. Miała wyraźne szczegóły twarzy i lniane włosy. Na głowie cierniową koronę z głogu, albo innego magicznego ciernistego krzewu, jak dzika róża czy tarnina. Krzaki te w obrzędach grzebalnych, miały chronić przed demonami, bogunami zaświatów lub powrotem zmarłego do świata żywych. Uważana jest za boginię starości, zagłady, zapomnienia lub za demona, w ruskich pieśniach występuje jako śmierć. To Marzanna, Mora, Śmiertka albo inaczej jeszcze. Do tego rdzeń mar-/mor-, oznacza śmierć. Łużyczanie, Ślązacy, Słowianie Nadłabscy grzebali postać bogini śmierci  zwanej Smertnicą lub Śmierciuchą. Białorusini i Ukraińcy zaś Kostromę/Kostrubonka, z dwiema twarzami (dwupłciową), z dębową witką w ręku

Będzie co topić, palić, rozrywać...
(?)

. Mimo damskich łaszków posiadała męskie cechy płciowe. Orszak z kukłą miał obejść wszystkie domy we wsi. Towarzyszyły temu śpiewy, naśmiewania z zimy, okrzyki przyzywające wiosnę. Wszystko to przy dźwiękach grzechotek, gęśli, dud, dzwonków, piszczałek, bębnów, trzasku batów, skuduczy (skudučiai), co miały odpędzać demony i złe moce. Ten ostatni to ma być litewski instrument ludowy, takie pojedyncze fleciki jednotonowe, na których gra się w grupie 2 do 7 osób. Bardziej zaawansowana wersja to nasza multanka, czy fletnia pana. Jest ślad, że i u nas na tym grano. Dawniej bo 700-600 p.n.e. Tak datuje się cmentarzysko kultury łużyckiej w Przeczycach. Z tego co znaleziono tam wynika, że się znali na dętych i perkusyjnych instrumentach, i grzechotkach. A w grobie 89, należącym prawdopodobnie do szamana, miał 60 lat, znaleziono kościany instrument muzyczny, który składał się z 9 części. Były one rozrzucone po grobie i nie wiadomo czy to były skuducze czy multanka. Po drodze podtapiano kukłę w każdej kałuży. Następnie wrzucano ją do wody i topiono lub puszczano z prądem - Marzanna, albo rozrywano i palono - Smertnica, Kostroma. Kościół katolicki najpierw chciał się pozbyć pogańskiej kukły, a jak mu to nie wyszło to próbował przejąć obyczaj, w postaci zrzucania kukły Heroda z wieży kościelnej. Ale się nie przyjęło, chyba zbyt to barbarzyńskie było.

Pisanka - grzechotka, ok. 900 lat (IX-XIII w.) Wykonana z gliny, pokryta szkliwem, w środku kamyk.
Na ciemno-zielonym tle, żółte festony. 4,9 cm wysokości, średnica 3,9 cm. 
Znaleziona w 1881 r. podczas wykopalisk prowadzonych przez krakowskiego archeologa Teodora Ziemięckiego,
na grodzisku Pleśnisko, z Podhorzec na Ukrainie. W Krakowie jest jeszcze drugie, znalezione w XXI przy ul św. Krzyża.
Muzeum Archeologiczne w Krakowie.

Teraz dopiero można się było zabrać do przygotowań na powitanie wiosny. Obmywano domostwa, nie z brudu, ze "złego", co to się przez rok nagromadziło, prano, czyszczono - bydlaczki też, nagrzewano banie. Mężczyźni robili męski sprawy, bili bydło i oprawiali - polowali. Kobiety gotowały i piekły, kołacze - korowaje, placki "zwierzęta" (bóstwa i to co miało się w zagrodzie mnożyć), placki "mosty", dla duchów przodków, Dziadów co miel nadejść. Młodzież chodziła po bazie wierzbowe i leszczynowe z pączkami "kotków" albo "bagniątek". Stawiane były one w domu, w jasnym ciepłym miejscu, żeby się rozkiściły. Przynoszono też gałązki brzozy z młodymi listkami, a jak nie było to świerki, albo i całe drzewko, i przybierano je kolorowymi wstążkami, a cały dom gałązkami. Młodzieńcy zaś chwytali się za palmy, a panny za jajka. W sumie to młodzieńcy budowali wiechy / palmy, a panny malowały kraszanki. To nie było to tamto. Trochę umiejętności i sprytu to wymagało od młodzianka. Trzeba takiego badyla po nocy pewnie dziabnąć i samemu z lasu przytargać. Wybrać po ciemku odpowiednie drzewo, sprytnie wyciąć, obrobić i jeszcze sprytniej skonstruować, kilkumetrową konstrukcję, bo później z tym dygać trza dookoła wioski. No i znać odpowiednie symbole magiczne, żeby je na tym umieścić. Upleść szczytowy wieniec z witek brzozowych. A wiadomo im palma większa i czarowniejsza...Tym młodzieniec dojrzalszy do założenia własnej rodziny. Podobnie miały panny. No bo taka kraszanka, to nie wsadzić jajo do gara i ugotować, a później walnąć kalkomanię. Dobrze i umiejętnie zrobiona kraszanka symbolizowała samodzielność gospodyni. Znajomość ziół, do kolorów i umiejętność barwienia, magiczne symbole umieszczane na jajku, elementy solarne nawiązujące do odrodzenia i wieczności, figury geometryczne jako nieskończoność, każde miało inne i służyło do czego innego, znajomość tradycji i symboliki kolorów, czerwień i biel - oddanie czci opiekuńczym duchom domowym, czerń i biel - duchom ziemi, zieleń - odrodzenie i miłość. A co najważniejsze, wykazanie się cierpliwością, delikatnością i sprawnością rąk, co do jajek jest niezbędne.

Rękawka w Krakowie, rys. Pillati, ryt. Hahle.
Tygodnik Ilustrowany 7/19 maja 1860.

Samo święto rozpoczynał Śmigus. Dla wypędzenia "złego" z człowieka okładano się rozkiściałymi baziami. Miało to także dodać sił i witalności. Mężczyznę można było sieknąć dębowymi, bo to symbol męskości i siły, i jak wiadomo im korzeń starszy, tym twardszy. Brzozowe, wierzbowe to damskie kijki. Później jak się obyczaj przeniósł do kościoła, to tak się mówiło przed śmignięciem kogoś, po wyjściu z mszy:

Nie ja biję, rózga bije
Bo za tydzień Wielki Dzień
Za sześć noc - Wielkanoc.

Dla przejęcia sił rozkwitających roślin, należało zjeść bazie z gałązek, a także dla zdrowia duchowego. Jak to pisał Mikołaj Rej: w Kwietną Niedzielę kto bagniątka nie połknął (…) to już dusznego zbawienia nie otrzymał. W podobnym celu dawano bazie zwierzętom w żarciu. Po tym następowało właściwe przywitanie wiosny, któremu towarzyszył pochód. Na jego czele szedł młodzieniec, przebrany za kobietę, w białej szacie, przystrojony kwiatami, na białym koniu, jak ruski Jaryła czy król na koniu w Rękawce krakowskiej. Mógł być prowadzony przez żerców, ukrytych za zwierzęcymi maskami.W wersjach regionalnych może być para, chłopiec i dziewczyna, na Podlasiu, w maskach zoomorficznych, albo drewniana figura z wyraźnymi cechami płciowymi jak wielkopolska Królewna. Dalej następował przystrojony zielonymi gałązkami zaprzęg wołów, biały i czarny, z radłem lub pługiem, powożony przez bliźniaków, który oborywał wioskę. Oboranie wioski miało ją zamknąć przed złymi duchami, na czas święta i na cały rok. Na Rusi, przed wojną był podobny zwyczaj, dwie baby wychodziły z jednego domu, w dwie strony, jedna z kluczem, druga z kłódką. Spotykały się gdzieś na polach, zamykały kłódkę i zakopywały ją. Następnie szli młodzieńcy z wiechami, panny w brzozowych wiankach z kobiałkami w których były kraszanki. Dalej cała wieś z korowajami i muzykantami przygrywającymi na dudach, gęślach, multankach. I bębnili, i grzechotali i z batów strzelali. Tak trochę jak Indianie na deszcz, tylko że tamci dymili a nasi hałasowali. Jak popadało to dobrze. W trakcie pochodu odgrywano zaloty, płodzenie, brzemienność i poród, jak w przyrodzie. Pochód kończono na świętym wzgórzu, gdzie rozpalano ognisko i rozpoczynano "igrzyska" z konsumpcją. Co region to inne gry, i tak krakowska Rękawka, ma wspinanie się na słupy, na Śląsku Rochwist - biegi, przegrany zostaje błaznem króla i koniec w gospodzie, Wołowe Wesele na Podlasiu - zapasy i pędzenie wołu a koniec w karczmie, Król pasterzy na Kujawach, gdzie ostatni miast do knajpy, to na polu bydlaczki pilnował. Były też różne walki orężne, na przykład na kije i bez orężne, na pięści. Współcześnie tylko Rękawka odbywa się w cyklu wielkanocnym, pozostałe to okres zielonych świątek, które swoją drogą mają słowiański rodowód w święcie wiosny, a może w Stadzie, podczas którego też odbywały się "igrzyska". I mało to trwać dwa dni, a na Rusi to na całego i mieli tam rusałczy tydzień. Albo takie zapasy, na święto Peruna, a to już w lipcu, na Ukrainie. A w sumie to im więcej czytam, tym bardziej mi się miesza ;) Panie miały swój konkurs kraszanek, kiedy je oceniano, toczono po ziemi i z górki, na koniec zderzano, rozbijano o siebie. Wygrywała ta, która przetrwała. Kołacze też toczono. Taka dzisiejsza Rękawka.

Opis Rękawki.
Tygodnik Ilustrowany 7/19 maja 1860.

Po tym następował czas uczty, którą rozpoczynano od podzielenia się jajkiem, z kraszanek. Jajko nie tylko u Słowian miało wielkie znaczenie, ale nie czas i miejsce na to, i można je było tylko ręką podawać. Było jeszcze tak do XIX wieku. I bardzo słusznie, w rękę i do buzi. Nie wbiję widelca w jajko...Wieczorem uczta się kończyła. Następny dzień rozpoczynał się od obmycia w świętej wodzie, którą zaczerpnięto ze świętego źródła. Miało to na celu oczyszczenie i dodanie sił. A polewano się obficie. A czemu to dzisiaj dyngus polewa? Pomieszało się z czasem w jedno, poranne polewanie się wodą, z dyngowaniem, od dyngus, co po naszemu to włóczebny, a chodziło o odwiedzanie rodziny i znajomych i poczęstunek, bo jak nie to będzie źle. Nieznajomego gospodarz też ugościł i głodnego nie puścił. Ewentualnie niem. dingen, żeby się jajem od polania wykupić, lub datkiem. Gloger dostrzegł podobieństwo do niemieckiego słowa dünguuss - kałamarz, chlust wody. Ksiądz Jędrzej Kitowicz w pamiętnikach ma za jedno oba, pochodzących z epoki saskiej: Lud wiejski, dosyć wiernie trzymający się obyczaju starego, pocieszny wyprawia dyngus alias śmigus, a mianowicie koło studzien. Parobcy od rana gromadzą się, czatując na dziewki, idące czerpać wodę i tam, porwawszy między siebie jedną, leją na nią wodę wiadrami, albo zanurzają ją w stawie, a niekiedy w przerębli, jeżeli lód jeszcze trzyma. W miastach oblewanie się wodą nie jest powszechnie przyjętym.

Dziady śmigustne, Muzeum Etnograficzne w Krakowie.
(Fot. ?)
Kościół to zawsze problem miał. To z ustaw synodu diecezji poznańskiej z 1420 roku pt. "Dingus prohibetur", przestrzegających przed praktykami, mającymi niechybnie grzeszny podtekst: Zabraniajcie, aby w drugie i trzecie święto wielkanocne mężczyźni kobiet a kobiety mężczyzn nie ważyli się napastować o jaja i inne podarunki, co pospolicie się nazywa dyngować (...), ani do wody ciągnąć, bo swawole i dręczenia takie nie odbywają się bez grzechu śmiertelnego i obrazy imienia Boskiego. A jak to pisał Benedykt Chmielowski w swej encyklopedii Nowe Ateny, zwyczaj polewania się wodą na ziemi polskiej pochodzi z czasów Wandy i powstał gdy Damy jej Froncymeru za Panią żałując wodą się polewały co rok. Wydatował śmierć Wandy na ok 750 rok n.e. A sam Władysław Jagiełło po kąpieli w beczce okładał swoje ciało wierzbowymi rózgami. Kilka wieków wcześniej wobec braku beczek czy balii taki zwyczaj, kościół uważał kąpiel za wstęp do grzechu, i tu mógł mieć rację, bo nie fajnie łapsnąć za brudną dupę, mógł być praktykowany zbiorowo w rzece. To jeszcze fajniej. Nejstarší zmínka o pomlázce pochází ze 14.století, z pamětí pražského kazatele Konráda Waldhausera, který popsal pomlázku ve velikonočním kázání: „…manželé a milenci šlehají se metlami a tepají rukou v pondělí a úterý velikonoční. Ospalé a lenivé časně z rána v pondělí velikonoční házejí do vody nebo alespoň je polévají…“, tak napisali tu ;) ceske-tradice.


Wielkanocne porządki, Przygody kota Filemona.


A na pożegnanie postu, na koniec którego najczęściej to się żur jadło, i pod koniec to już mało go kto lubił. Między czwartkiem a sobotą, różnie to było, odbywało się chowanie lub wybijanie żuru. Panowie oblewali takim drzwi gdzie ich nie wpuszczono w czasie kolędowania zapustnego, albo tam gdzie mieszkały dziewczyny. Różnie to się nazywa pogrzeb żuru, chowaniem żuru bądź śledzia. Przy czym śledzia to przybijało się do deski, i obnosiło po wsi ze śpiewem. Później zakopywało w ziemi lub wieszało na gałęzi. Gar z zupą też zakopywano lub tłuczono.

Śledź zabił rzeźnika…
Świt, świt… będzie mięsko!
Baba spadła! Się zabiła
- I mięska się nie najadła.

Z grobami, poza odwiedzaniem, to późniejszym czasem łączyło się wystawianie wart honorowych. Miały one barwne, malownicze i egzotycznie wyglądające mundury. Zwano ich Turkami lub Turkami wielkanocnymi. Ponoć wywodzą się od J. III S. Turcy ci, nie tylko stali, ale też uczestniczyli w procesjach rezurekcyjnych. Procesje władcy, książąt, czy szaraków łączyła tradycja, strzelania. Tylko, że u króla czy jakiego magnata to walono z armat. Właśnie. A w biednej parafii...Tu Turkami często byli parobkowie, co to nieobyci z bronią, to potrafili wypalić w najmniej odpowiednim momencie, strasząc wiernych. Stąd wyśmiewające określenie: strzelają jak na rezurekcję, które cytuje Kitowicz.

sobota, 6 lutego 2016

Objadły i opity mięsopustnik.

W miastach i na wsiach z reguły najhuczniej obchodziło i obchodzi się ostatni tydzień karnawału, który rozpoczyna tłusty czwartek. Mówi się też o zapustach, ale to się źle mówi znaczy dobrze, ale mało precyzyjnie, bo zapusty obejmują okres od Nowego Roku do Wielkiego Postu. Obchody głośniejsze i huczniejsze niż podczas całego karnawału, polegają głównie na objadaniu się tłustymi daniami i opijaniu się procentowymi napojami, a po gospodach tańce, hulanki i wesołość. Stoły w zależności od wielkości wacka uginały się od zapustnych potraw. Ci co mieli większego i grubego, zajadali się dziczyzną i wymyślnie nadziewanym drobiem. Chudziaczkowie zaś wciągali głównie kraszone potrawy, kasza i kapusta ze skwarkami, słonina i sadło na stole. Oczywiście nie mogło zabraknąć chrustów, blinów, racuchów, i rzecz jasna pączków na smalcu smażonych. Tylko, że pączek pączkowi nie jest równy jak to stwierdza Jędrzej Kitowicz: Staroświeckim pączkiem trafiwszy w oko, mógłby je podsinić, dziś pączek jest tak pulchny, tak lekki, że ścisnąwszy go w ręku, znowu rozciąga się i pęcznieje, jak gąbka do swojej objętości, a wiatr zdmuchnąłby go z półmiska. Dawniej zrobiony był z ciasta chlebowego i wypełniony słoniną, okraszony skwarkami. Na słodko pojawił się ok XVI wieku. Rozpowszechnił się w XVII, na dworach i w miastach, na wieś dotarł na przełomie XIX i XX wieku, zaokrąglił się w XVII/XVIII, przez drożdże. Wypieki te zwały się różnie w zależności od regionu, były to pączki, bliny, babałuchy, pampuchy czy śląskie kreple. A jak to Rej wspomniał: Mnieysi stanowie pieką kreple, więtsi torty.

Pączki na Kercelaku, Warszawa 1927 (NAC).

Nasi słowiańscy dziadowie pewnie też tłusto żegnali zimę i witali wiosnę, ale o tym mało wiadomo bo kościół katolicki skutecznie odchudził naszą tradycję. Pewnie śladem takich obyczajów jest słowiańskie święto Opiły i Objadły, które tak opisuje anonimowy średniowieczny kaznodzieja: "Teraz jest przeklęte święto diabelskie, jak i jutro w poniedziałek, ten bożek, który dziś od wszystkich odbiera cześć, a nazywa się Objadło, we wtorek zaś będzie jeszcze inny, który się nazywa równocześnie Opiło i Objadło. Ludzie gnani grzechem będą to święto uroczyściej świętować na cześć diabła, niż tamto święto w kościele." [Maria Kowalczyk] Może być to złośliwa personifikacja i ukazanie przywar ludzkich, ale odnosi się do dzisiejszego karnawału, dokładnie do wtorkowego Opiły, czyli ostatków. A był to okres przejściowy zima-wiosna, związany z kultem płodności, gdzie wiele ludów świętowało, żegnając odchodzącą zimę, a witając nadchodzącą wiosnę. Tradycja pozostała. Pito doma i w gospodzie lubo w piwnicy, na szepcu, gdzie szynkarka na belce lub tramie kretą zapisywała, biesiady kończyły się smutno, mniejsza o to gdy do apateki po lektwarze i piluly słano, lecz częściej przybiegał balwierz z plastrami lub zeszywał szramy i rany; gorsze odnoszono w wacku, tobole, kalecie! Lecz od kielichów puszczano się w tańce. Znachodziły się fryjerki w ceplikach, strojne i ładne. Kogo zaś rańtuch nie wabił, ten zasiadał do kostek lub kart...[A. Brückner, Cywilizacja i Język, 1901] A w miastach uczty i bale, na dworach reduty czyli bale maskowe.

Pieter Bruegel, "Walka karnawału z postem", 1559.

Tłusto czwartkową zabawą, albo taką, która się w ten dzień rozpoczynała, gdyż mogła się przeciągnąć do środy popielcowej, był comber. Uwaga mała, Kitowicz podaje termin jako pierwszy "postny czwartek", Kuchowicz mówi o "tłustym czwartku". Miał ten zwyczaj do Polski przywędrować z niemieckimi osadnikami z Marchii Brandenburskiej w wiekach średnich. Nazwa ma pochodzić od niemieckiego biegania w maskach - zampern [A. Brückner]. Wiejskie dziewuchy w poznańskim miały organizować cumper lub cumber [Z. Gloger, Encyklopedia staropolska, 1900-3].  I zwyczaj karnawałowy na Łużycach to może potwierdzić, zwany zampern lub zempern (campor /camper). Najlepiej udokumentowany jest w Polsce comber krakowski zwany też babski comber albo babski cząber [Gregoryanki, 1600] . Tańce i śpiewy odbywały się na ulicach, głównie zaś w rynku. Już o świcie podchmielone niewiasty, przekupki i baby straganne oraz liczny inny motłoch, malowniczo poprzebierane wkraczały do miasta podzielone na roty, z wybraną marszałkinią niosącą kukłę, w śród pląsów, tanów i gęsto wychylanych kieliszków. Następnie rozpoczynało się polowanie na mężczyzn. Bogatsi mogli się łatwo wykupić datkiem, biedaków i tych z którymi większa mogła być poufałośc, czochrano, combrem przezywając i wciągano do grona świętujących. Na kawalerów i młodych chłopaków zaś najbardziej zawzięte były baby, tych powalały i przywiązywały do drewnianego bala, stroiły w grochowy wieniec i kazały ciągać go po rynku krzycząc: comber! A to było za karę, że w bezżeństwie zapusty kończy.

Kiej ostatki, to ostatki, cieszcie się dziołchy i matki,
Kiej ostatki, to ostatki, niech tańcują wszystkie babki,
Kiej ostatki, to ostatki, niech się trzęsą babskie zadki!

Z upływem dnia łowy zamieniały się w radosną hulankę. Około południa  na powrozie wleczono ulicami słomianego bałwana przedstawiającego mężczyznę, zwano go Combrem. Po dotarciu na rynek, pod Sukiennicami, tłum kobiet wśród wesołych okrzyków rozszarpywał go na kawałki. Ma się to wywodzić od legendarnego burmistrza Krakowa, niejakigo Combra, któren miał być nielubiany i okrutnik, co to się we znaki najbardziej przekupkom dawał, fizycznie i finansowo, więzieniem, a wielu do ubóstwa doprowadził. Miało mu się zachorować i zemrzeć w czwartek  przed Popielcem. W mieście zapanowała powszechna radość i tak radować się miano co roku. Za krzywdy od Combra miały kobiety w ten dzień odpłacać mężczyznom. W dokumentach brak wzmianki o burmistrzu takim. Krakowskie zabawy w 1846 roku ukrócili Austriacy. W Radomskiem zaś baby miały się zbierać na comber w środę popielcową wieczorem, w karczmie, gdzie strojono słomianego wiechcia przedstawiającego mięsopust, i miały później chodzić po domach, zbierając okup od panien i mężatek. Przyjemnie było w Poznańskiem, gdzie dziewki wyprawiały cumper parobkom, opłacając im w karczmie przekąski, wódkę i muzykę. Hej!

Maszkary zapustne.

Huczna przez cały zapust zabawa, w ostatnie trzy dni, osiągała swe apogeum, tak zwane ostatki, mięsopust (pożegnanie mięsa, opust), kuse lub szalone dni a nawet diabelskie. Tu już wesołość miała do szaleństwa dochodzić, a żeby je spotęgować przebierano się za maszkary zapustne, cyganów, żydów, bociany, konie, niedźwiedzie, kozy, dziady, co by odgrywać komedyje. Panny i kawalerowie w mięsopust do gospody kloc zaciągali, i tak długo nań wodę lali, aż gospodarz się sutym poczęstunkiem okupił. Potem przez ten pień skakano, baby na len, chłopy na owies, wróżba na zbiory, że kto jak wysoko podskoczył to mu tak obrodzi. Był jeden profesor, co to wieś na Podlasiu kupił, i ciekawy był zwyczaju ludowego. I poszedł sobie pooglądać. Ledwie w drzwiach karczmy się pojawił, jak go obskoczyły wesołe i podchmielone baby i do skoków przez pień przymusiły. Musiał się dziedzic wiadrem piwa wykupić. Ludziska powiadają też, że diabeł we wtorek mięsopustny za drzwiami karczmy stoi, i zakonotowywuje sobie tych co po północy wychodzą. A tak się rozbrykać można było, że na trzy zbyty szła zabawa, od niedzieli do środy, a jak się kompanija rozochociła to i popielcowi nie pofolgowano i czwartkowi, a dopiero w piątek kończono. Pewnie do piątku diabeł już nie stał. Ostatni dzień przed Popielcem, zwano też koziołkiem, od figurki ustawionej przed orkiestrą, gdzie dziewczyny proszono do tańca, a młodzieńcy wykonywali pieśń. W odpowiedzi, w misce co przed koziołkiem stała, lądowały drobne datki. Też nazywano go śledzikiem, ale chyba nikt śledzia przed grajków nie kładł.

Mięsopusty, zapusty,
Nie chcą państwo kapusty,
Wolą sarny, jelenie,
I żubrowe pieczenie.
Mięsopusty, zapusty,
Nie chcą panie kapusty,
Pięknie za stołem siądą,
Kuropatwy jeść będą.
A kuropatwy zjadłszy,
Do taneczka powstawszy
Po tańcu z małmazyją
I tak sobie popiją.

Ale to były wyjątki, normalnie zabawa dobiegała końca we wtorek. Przed północą jeden z biesiadników miał zakładać koszulę, na szyi wieszał pas i udając księdza w komży, wygłaszał zabawne kazanie. O północy wnoszono podkurek, to jest pierwszą postną kolację złożoną z mleka, jaj i śledzi. Często po północy pojawiał się człowiek zwany Zapustem lub Włóczebnym, w kożuchu wywróconym futrem na wierzch, przybrany wstążkami i  gałązkami, z drewnianym toporem z dzwonkiem. Prosił o jajka, krupy i jagły, w Wielkopolsce o słoninę i mięso. Razem z pomocnikiem obchodził wieś, nie pomijając gospód, starając się wypędzić ostatnich biesiadników. Miało to przynieść szczęście. W środę kończono zabawy, delikatnie, bez obżarstwa i pijaństwa. Pewnie raziła radość ludzka i  przedchrześcijańskie elementy obrzędów zapustnych, bo o  nieposkromionych swawolach związanych z zapustami, tak się wypowiadał w XVI wieku, jezuita ksiądz Jakub Wujek: "Post odrzucają, ale mięsopusty od czarta wymyślone bardzo pilnie zachowują." Zaś pewien kalwiński kaznodzieja, prawie mu współczesny, Grzegorz z Żarnowca, był jeszcze dosadniejszy: "Większy zysk czynimy djabłu, trzy dni rozpustnie mięsopustując, aniżeli Bogu, czterdzieści dni nieochotnie poszcząc." Też się robię głodny, gdy koło piekarni przechodzę.

Czesław Wasilewski (Zygmuntowicz Ignacy), Wesoła sanna, 1934.

Wpadliśmy tu z hukiem i krzykiem,
Z weseliskiem i kuligiem,
Lecz na radość smutek godzi
 Wstępna środa już nadchodzi
Powiedzieć tam wstępnej środzie,
 Niech zaczeka na zagrodzie!
W okna bije dzionek biały,
Oczki pannom pomalały…

Jak dodamy do hulanek, tańców, biesiad, bali, kuligów - pijackich zajazdów towarzyskich i polowań, jeszcze jeden element, który przypomina sobótkę, a mianowicie kojarzenie par, a nawet ich zaręczyny czy zaślubiny, to otrzymujemy obraz zimowej Sodomy i Gomory. Zapusty były świętem młodych mężatek, w sensie zeszłorocznych, musiały się teraz wkupić do bab. W Wielkopolsce młodą sadzano na sankach lub taczce i wożono po gospodach, gdzie musiała się wykupić. Zabawa tylko dla mężatek. Na Lubelszczyźnie po raz pierwszy młode siadały między mężatkami w karczmie i we wtorek musiały być wykupione. Pod Kielcami chłopaki dziewuchom kłody do nóg wiązali i do knajp ciągali, gdzie się musiały wykupić, za to, że za mąż jeszcze nie poszły. Pod Częstochową mężatki w strojach męskich zwoziły młode żonki do karczmy, też na wykup. A tym co nie znaleźli żony czy męża przyczepiano "klocka" na plecy, tak żeby nie zauważył, a była to głowa śledzia, kuper kapłona, kawałek drewienka. Swoją drogą na Łużycach jest praktykowany obecnie uroczysty pochód par, zwany Zapustowym pśeśěgiem.

Już mięsopust schodzi,
Już schyla się z brzega, 
Już mi tego roku
Kawalira trzeba.
Jeśli się nie wydam
Mięsopustu tego,
To ja będę patrzeć
Sposobu innego.

Tak w "Obyczajach i zwyczajach w dawnej Polsce", opisuje mięsopust W. A. Maciejowski:
[...] kiedy nadchodził post czterdziestodniowy, w którym mięso puścić, czyli zaniechać go potrzeba było, poprzedzający go mięsopust dozwalał czynić, coby kiedy indziej było zgorszeniem. Wtedy godziło się pijanicy chodzić po ulicach, i dać się poprzedzać muzyce umyślnie na to zgodzonej. Wtedy szlachta, zawitawszy pod wiechę karczemną, miewała pocieszne sceny, gdzie jeden drugiemu różne zadawał słowa, gdzie nie jednemu i we troje łeb rozbito, gdzie panów broniąc słudzy ci do szabel, a ci brali się do półhaków, a wpadłszy, za drzwi pijana czereda rąbała się na ulicy. W tym to szczególnym czasie próżniacy i rozpustnicy szlifowali miejskie bruki, chodzili ceklatum, strzelali po próżnicy, a na ulicach wszędzie pełno było skrzypiec i dudów. Wrzask i hałas weselejącej się gawiedzi zagłuszał przechodzących. Słysząc zgiełki powiedziałbyś, że dobrze mówią Turcy, gdy utrzymują, że są czasy w których Chrześcijan odchodzi rozum, w którym skaczą jak bydło, i nie wprzód do rozumu przychodzą aż im ksiądz posypie na głowę popiołu. Ci gonili dziewki, które by złapawszy zaprzęgli w kłodę za to, że nie poszły za mąż tych mięsopust, a dziewki nie bardzo też uciekały [...]

Ceklatum może być od ceklarz - pachołek, stróż miejski, a ten od niemieckiego zirkler - nocny stróż; czyli chodzić ceklatum - włóczyć się po nocy. Półhak - obrzyn hakownicy, broń palna dla jazdy.



Na Rzeszowszczyźnie mylić się nie mogą, że "w tłusty czwartek należy zjeść tyle tłustości, ile razu kot ogonem ruszy"! I basta! I popić należy, na zdrowie!

Szanujmy tradycje, pozwólmy się jej odrodzić, przynajmniej nie zaginąć i czerpmy z niej garściami i pełną gębą.

sobota, 31 października 2015

Dziady.

Dziady to słowiański obrządek, obchodzony dwa razy w roku, wiosną i jesienią. Jego zasadniczym celem było nawiązanie kontaktu z duszami zmarłych i pozyskanie ich przychylności. Ogniska, które ongiś palono, aby ułatwić duszom zmarłych przodków odnalezienie drogi do domu na przygotowaną strawę, przetrwały do naszych czasów w formie zniczy na cmentarzach. Ogień też miał powstrzymywać dusze ludzi , którzy zeszli z tego świata w nagły sposób. Nasze straszne maski - karaboszki, patrz anglosaskie dynie, miały odstraszać złe duchy.


Maska drewniana z Opola, X-XI wiek.

Pierwotna forma obrzędu nakazywała ugoszczenie duchów np. miodem, kaszą i jajkami, aby zapewnić sobie ich przychylność i jednocześnie pomóc im osiągnąć spokój w zaświatach. W niektórych regionach Polski, np. na Podhalu, w miejscu czyjejś gwałtownej śmierci każdy przechodzący miał obowiązek rzucić gałązkę na stos, który następnie co roku palono.

Kto miał jakiś problem  z wiedźmami...?

No ja miałem, kiedy wróciła moja, a ja trzymając się  tradycji poczęstunku, właśnie wyciągnąłem jajka, żeby nawiązać kontakt. Do tego zwyczaju, nawiązuje Mickiewicz w "Dziadach", gdzie opisuje wzywanie dusz podczas obrzędu, który odbywa się w dawnym (opuszczonym) miejscu kultu, kaplicy lub kościele, może być cmentarz. Obrzędowi przewodniczy Guślarz (Koźlarz, Huslar), wzywający dusze zmarłych przebywających w czyśćcu, aby powiedziały czego im potrzeba do osiągnięcia zbawienia i aby się posiliły.


Nie znałeś litości, panie!
Hej, sowy, puchacze, kruki,
I my nie znajmy litości:
Szarpajmy jadło na sztuki,
A kiedy jadła nie stanie,
Szarpajmy ciało na sztuki,
Niechaj nagie świecą kości.

Dziady cz. II, Adam Mickiewicz, rys. Czesław Jankowski.



The Kingdom of Witches, music Nox Arcana.

Nie wiem czy Pieńkowski maczał w tym palce osobiście, ale jest zaznaczone, że w jego stylu. A Pieńkowski był synem ojca, co jest naturalne, który walczył w powstaniu '44, rodzina po jego upadku, osiadła w Anglii. Wspominam to specjalnie bo liczba 44 jest tu istotna. Poruszona została właśnie w "Dziadach", i nikt nie wie o co biega.

Pierwszy fragment:
Patrz! – ha! – to dziecię uszło – rośnie – to obrońca!
Wskrzesiciel narodu,
Z matki obcej; krew jego dawne bohatery,
 A imię jego będzie czterdzieści i cztery.

Drugi fragment:
Nad ludy i nad króle podniesiony;
Na trzech stoi koronach, a sam bez korony;
A życie jego – trud trudów,
A tytuł jego – lud ludów;
Z matki obcej, krew jego dawne bohatery,
 A imię jego czterdzieści i cztery.

Dziady, cz. III.

Wiedzą ci co liczą i żyją trochę później. Jak zawsze. Patrząc na to z pewnej perspektywy, a tą daje samolot, dokładniej widok z samolotu, na przykład z tego który runął na ziemię w Smoleńsku, a on, ten widok, był wywieszczony przez Wieszcza w "Dziadach", bo 10.04.2010 to10 + 4 +20 +10 = 44. Hu! Hu! Ha! Co do wieszczów to też trzeba uważać, bo to różnie bywa. Politycy też tak "umią" wieszczyć, jak nasi najlepsi literaci, w dodatku bez ich umiejętności potrafią z ludzi robić dziadów i ludzi bezdomnych.

Wiedźma grzybiarka. Czym chata bogata...!



Lao Che, Astrolog, Gusła, 2002.

Kto zacz? Wystąp! Odpowiedz!
Kto zacz? Zaklinam! Odpowiadaj!
Pomnij! - "...niż mędrca szkiełko i oko..."
Macochą mi Luna. Pasierbem Kometa.
Bielmem Konstelacja w almanachu wersetach.
Miast źrenic - luneta. Jam astralny kąkol.
Alchemia cnót w żółć. Sercem mym szron.

Miej serce i patrzaj w serce!

"...A kto prośby nie posłucha,
W imię Ojca, Syna, Ducha,
Widzicie Pański Krzyż.
Nie chcecie jadła, napoju,
zostawcież nas w pokoju.
A kysz! A kysz!..."

Dla tłuszczy niebiegłej w Piśmie -
Podium cyniczne. Dla mnie bałwochwalcy -
Klucz do wróżb - Cielcem!



Nox Arcana, Grande Masquerade, Transylvania 2005.

wtorek, 1 września 2015

†Mammuthus exilis chili Złydzień albo kontakty z diabłem.



Jakoś tak wyszło i padło na wrzesień. Nie mam na myśli dokładnie 1-go, ale wydarzenia z tego dnia miały spory wpływ na przyszłe manewry nad Bzurą, jak długa i szeroka, oraz trochę dalej. Wcześniej, w czasach zasnutych oparami i wyziewami karczemnymi, w mieście Łodzi, które położone jest nad Bzurą właśnie, doszło do niecodziennego spotkania. W pewnej  gospodzie opiło się dwóch diabłów, Boruta i Rokita. Rokita jak wiadomo łupił bogatych i rozdawał biednym. Boruta też był znany ze swej dobroczynności, choć potrafił także dopiec. Obaj tak już mieli w czubie, że nie chciano im sprzedać następnej kolejki. Jak już się udało zrealizować zamówienie, Rokita zapłacił talarami, które były tak rozgrzane, że karczmarz nie mógł ich w ręku utrzymać. Planując plany, będąc w Łodzi, też mieliśmy kłopot z zamówieniem. W gorączce i wielkim rozochoceniu jeden z nas zawołał: "Piwa! Żydzie..." W tym momencie wszelka współpraca między nami i szynkwasem padła. Trzeba się było sporo natrudzić żeby to naprawić. To uszczupliło znacznie nasz fundusz operacyjny, gdyż w ramach przeprosin powstał kurtuazyjny most powietrzy między nami i barem. Toast szedł za toastem. Opuściliśmy lokal bez planu, barman wyglądał na takiego, który też już nie ma planów. Rozstaliśmy się w dobrej komitywie. Przedstawił się krótko: "Jestem Sosna". Czy to ksywa, czy nazwisko nie wiemy. Jedno jest pewne, głowę to tęgą miał, ubrany był zwyczajnie ale z gustem, wysoki i czarniawy coś w oczach i na gębie. Olśnienie przyszło później. Boruta!


Boruta na weselu (H. Kubler, pomysł J. Kossak).

Wszak po staropolsku sosna to boruta, las to bór, no i boruta to demon lasu znany jako leszy lub borowy, strażnik albo pan lasu. Łatwiej było prowadzić księżom swoją misję wpośród Słowian, utożsamiając postacie z ich wierzeń z diabłem. Tak proces chrystianizacji uczynił ze słowiańskiego demona, diabła. Tu, diabła Borutę.  Jeszcze smolarzy zwano borutami, od częstego przesiadywania w borze. Tenże Boruta miał pić i ubierać się jak szlachcic. Nasz był bez kontusza, cóż znak czasów. Szlachcic Boruta ubrany był w bogaty kontusz w którym kitrał ogon i czapkę na rogach, z czarnymi wąsiskami i ślipiami jak węgle. Boruta pod wieloma postaciami jest znany. Boruta topielec, jako ryba z rogami po Bzurze się warla, jako sowa po łęczyckim zamku lata, jako czarny koń po polach śmiga, też pod Łęczycą. Wreszcie jako ptak z ogromnymi skrzydłami, Boruta Błotnik, po moczarach podłęczyckich straszy. I w Łęczycy skarbów ma pilnować. A Łęczyca nad Bzurą, a z Łęczycy to Czartówka wypływa...Planu dalej nie było, ale kierunek znany.

Boruta (H. Kubler, pomysł J. Kossak).

W Łęczycy klops. W lochach pusto było. Ni diabła, ni skarbu. Po moczarach okolicznych też ślad zaginął. Bełt był nas tu złapał. Nie z rozpaczy oczywiście i nie z zatrucia. Bełt to taki demon, który podróżnym bełta, mąci w głowie, myli drogę i plącze szlaki. Tak zwiódł nas na przystanek PKS-u. Nadjechał autobus. Dokąd? Pytamy. Do mleczarni. No co? Jedziemy. W pewnej chwili kierowca krzyknął: "Mleczarnia! Wysiadka". I tak zostaliśmy na pustej drodze pośród łąk. Autobus zniknął. Żar z nieba wali, i tylko krowy stoją. Żarty. Dwa jego mać. Nie mając nic lepszego do roboty poszliśmy przed siebie. Przed siebie trafiliśmy na sklep. Tu uzupełniliśmy zapasy, zaopatrzyliśmy się w koguta i rozpytali gdzie jesteśmy. Byliśmy Tu. Zapadał zmierzch. Trzeba było uruchomić plan awaryjny z noclegiem włącznie. Poszukując miejsca na biwak znaleźliśmy rozdroże. Przygotowaliśmy się jak trzeba. Kogut też gotowy. Próbujemy sprzedać duszę diabłu. I tak próbowaliśmy dość dużo. Coś było nie tak, albo kogut nieświeży, albo nagranie z magnetofonu jak pieje trochę nie podeszło. Dusz diabłu nie oddaliśmy, za to była kura na kolację. Po nocy dotarliśmy do gospodarstwa, gdzie dostaliśmy nocleg. Rano dowiedzieliśmy się, że jesteśmy w Besiekierach. Następną noc postanowiliśmy spędzić w ruinach zamku. Pożyczyliśmy ponton, żeby za dnia popływać dookoła i obadać miejsce.

Zamek w Besiekierach, akwarela Kazimierza Strończyńskiego z 1 poł. XIX w.

Gospodarz miły człowiek, choć córki to gdzieś pozamykał, dał nam na noc zapas bimbru, dla kurażu, bo ponoć tam straszy. Utopca można spotkać...I inne takie. Mała dygresja. Utopenci (Utopence), czyli topielcy. Świetna zagryzka do piwa, ale spokojnie pójdzie do innych trunków. Są to takie małe, grube serdelki, špekáčky, z kostkami słoniny w środku. Mogą być zwykłe serdelki, są i tacy co to parówki tak robią. Wszystko to w occie, z cebulką, papryką czerwoną i przyprawami. Mmm...

Utopenci (receptyonline).

Wracając. To był pomysł. Zamiast uganiać się za diabłem, może jakąś brzeginie lub wiłę, dokładnie brodaricę, bo to rzeczna i jeziorna jest odmiana wiły, co prawda bardziej południowosłowiańska jakoś Chorwacja i Bułgaria, ale może się przeniosły, da się złowić. Wiły to lubią się pojawiać jako młode, piękne dziewczyny, nagie lub kuso ubrane, i to jeszcze w gromadach. Długie nogi, smukła szyja, długie włosy, w odcieniach czerwieni, skrzydła, które zdejmują na czas kąpieli. Zwabieni młodziankowie śpiewem podziwiają ich kształty i nie tylko podziwiają. Jak się takiej schowa skrzydła to zostanie żoną. I dziatki jeszcze da. W końcu i tak powróci do swoich. Mąż z tęsknoty zmarnieje. Brzeginie też niczego sobie, a do tego strzegą ukrytych skarbów. Tak postanowiliśmy zapolować na cycuszki. Noc była długa, ciepła i upojna. Ognisko pracowało zawzięcie i jeść było co. Nie powiem, że wstaliśmy blady świtem, bo nie. Demonów nie było. Po ocuceniu zawinęliśmy klamoty i w ponton, do domu. Zbliżając się do brzegu, przez jakieś szuwary, usłyszeliśmy popiski. Jakie było nasze zdziwienie gdy oczom naszym ukazały się wiły. 

Wiła, rys. Agnieszka Kwiecień.

Na rusałki to godzina chyba nie ta. A może to był księżyc? Nieważne. Nie były co prawda nagie, ale też nie były specjalnie ubrane. Długo się nie namyślając, umysły nasze w tej chwili nie były skłonne do takiej karkołomnej operacji, rzuciliśmy się do ataku. Doszło do zwarcia. Taniec był długi i przyjemny. Tu trzeba uważać, bo takie to mogą zatańcować na śmierć. Obie strony wykazały chart ducha i odwagę. W końcu nastąpiło uroczyste zawieszenie broni, sprawdzenie stanów osobowych i miłe pożegnanie. W obejściu przywitał nas chmurny gospodarz, że ktoś dziewuchy na brzegu podszczypywał i, że miejscowi już się zbierają żeby obcych ostudzić. Nie tłumaczyliśmy, że to Złydzień był, inaczej Kauk, taki złośliwy karzełek o postaci starego dziecka, który we dnie kusi ludzi do lubieżności. A straszy ich po nocy. Nieposłusznych wrzuca do studni,  topi w rzekach, wiesza po drzewach, wprowadza na błota i podmokliska. Gdzie się rozgościł, tam ludzie odchodzili od rozumu i kończyli samobójstwem. Tak. Nie wspomnieliśmy o tym, bo może za sprowadzenie złego to by nas przez łeb zdzielił. A tak życzył powodzenia i zaprowiantował jeszcze. Pocieszało nas to, że to nie był Smółka, który rozkochiwał młodych lubieżników w starych kobietach.

Boginka (kosingas).

Ruszyliśmy w drogę. Przed nami trzęsawiska, rojsty, moczary. Jak kto chce. Bór był gęsty i stary, sosnowy. Znowu boruta. Błota nieprzebyte. Chrapy i oparzeliska, że musi ino sam zły tam pomieszkiwać. Gąszcze takie i zawaliska, że ledwo dało się przecisnąć. Dookoła latają świetliki bagienne. Mrok był choć oko wykol. Jak tu nic nie złapiemy, to już chyba nigdzie. Zakotwiczyliśmy, można powiedzieć, że dosłownie. Powoli zaczęło się robić straszno. Zburzenia wody, zawirowanie, pluski bez niczego. Ćmuch pewnie. Podobny do ogromnej żaby, z małymi okrągłymi uszami i krótkim, lekko podkręconym, szpiczastym ogonem. Ale co on do nas, przecie on straszy leniwych i nie chętnych do pracy. No ja to spotkałem swoją Boginkę. Zamieszkują on bagna, rzeki, lasy, góry. Przesiadują nad wodą, gdzie piorą swoje zniszczone ubrania, używając własnych, obwisłych piersi jako kijanek do prania. Mają duże głowy i krzywe nogi. Podmieniają dzieci, swoje krzywulki na zdrowe, płoszą konie i bydło, rwą sieci rybackie. Gdy schwytają samotnego wędrowca, potrafią przez wiele godzin wlec go za sobą po bagnach i trzęsawiskach. Jest jeszcze wersja druga, młoda i piękna. Taką widziałem. 

Boginka w dziewannach, Jacek Malczewski, 1888.

Obudziłem się w objęciach konaru, na dość dużej powierzchni obgryzionego z kory. Musiałem dotrzeć głęboko, było miękko, wilgotno i słodko. Wygryzłem i wyżarłem drzewo do bieli. Biel, tkanka o dużej wilgotności, przewodnik dla wody i soli mineralnych, od korzeni w górę, i miejsce gdzie się gromadzą substancje zapasowe, np. cukry i skrobia. Co za noc. I jeszcze łeb mnie bolał, bo mnie kompan w łeb drągiem uwalił, bo coś mu się uwidziało. Dobrze, że takim podpruchniałym. Nie tak jak z chłopkiem co to Borutę na bagnach spotkał. „W imię Ojca i Syna, czy ty bies Boruta", krzyknął. „Ja, ja", usłyszał w odpowiedzi. Nie czekając długo w łeb biesa kłonicą wyrżnął. Po okolicy się rozniosło, chłopi zadowoleni, że biesa nie ma. A władza szuka pana Regierungsratha, który miał  teren obadać pod nowe groble. Prusacy nie pewni swej sytuacji, po świeżym zajęciu kraju, nienawiści ludności i złych podszeptów, zrobili z tego sprawę polityczną. Ja miałem więcej szczęścia. Następny to całą noc w wodzie przeleżał i nic nie mówił. Znaczy się czas wracać. Przedział to cały mieliśmy, nikt się nie chciał do nas dosiąść. Nawet konduktor bilet sobie odpuścił, tylko tak dziwnie popatrzył...

Mammuthus exilis, Mamut karłowaty, fot. Brykiet Noga.

Mammuthus exilis, Mamut karłowaty. Niby wymarły, ale na trzęsawiskach da się spotkać.






Mamut, Contacto con el Diablo, 1984 (cała płyta).

sobota, 8 sierpnia 2015

Szczeka kot na gumnie.

Jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o kota, albo jest godzina bliska dna butelki. W sensie, zbyt późno dla mnie, za wcześnie dla nich. Martwy blues, Kruche szkło, Cienki lód, Czas ołowiu... Godzina duchów. Ten kot, albo coś innego, co wyjaśni się później, mam taką nadzieję, może nie jest duchem, ale demonem już raczej tak. Przedstawiany jest między innymi jako czarny kocur, wielkości psa podwórzowego, z gorejącymi jak węgle ślipiami. Patrząc na to oczami innych, wedle zasady: punkt widzenia zależy od tego gdzie się siedzi i na czym, wygląda to różnie. I tak, ci co siedzą w okolicach Smoleńska będą widzieli naszego demona jako barana, a ci z okolic Kostromy, to jest na wschód od Moskwy, stąd tam, nadadzą mu postać zmarłego, wysokiego mężczyzny, z długimi włosami koloru dymu, bo wiadomo zadymione gumno i ciężko go będzie wypatrzyć. Bardziej u nas, był małym dziadkiem, z metra ciętym, z długimi włosami, brodą i wąsami, który szczekał i potrafił zamienić się w kota. To mi dało do myślenia. Rozkminę taką złapałem, czy bliskość ośrodka władzy lub ośrodków będących ramieniem władzy, ma wpływ na wyobrażenie demonów wśród ludności zamieszkującej dany obszar, a jak tak, to jaki. Temat na przewód.

Owinnik, Iwan Bilibin (Gumiennik).

Nasz bohater nie jest zły, ale nie jest też dobry, za to bardzo nieprzewidywalny. Zależy to od tego, jak się go potraktuje, a charakter jego do lekkich nie należy. Z jednej strony strzeże od złego, a po chwili dostaje paranoi, że chcą go złapać i może nawet zabić. W lepszym nastroju tylko zanieczyści zboże. A, że w miejscu jego przebywania suszono ziarno i snopy, przy użyciu otwartego ognia, to bywało tak, że spaliły się zabudowania gospodarcze, chałupa a i czasem cała wieś. Kto winien, wiadomo. Gumiennik. Bo dawniej gumno było miejscem gdzie czciło się ogień, dawana Ruś. Na przełomie XIX i XX wieku ichniejsze gumna przypominały dużą stodołę z paleniskiem lub piecem. Była tam poprzeczna belka, na której podwieszano snopki, wcześniej były ustawiane dookoła paleniska. Ponoć lubi walczyć, w czym przypomina Bannika, to taki inny, który lubi się mierzyć z mężczyznami, i nie zawsze ci drudzy wygrywają. To mierzenie się. Bannik bo posiaduje w bani. W nocy siedzieć w stodole też nie wypada, bo Gumiennik musi odpoczywać, a jeśli już trzeba, należy zapytać się o zgodę. Jak już się wścieknie to na św. Kosmy i Damiana przynieś trzeba mu ciasto i koguta. Ciasto wszamie, koguta oprawi, odrąbie mu głowę i nogi, i rzuci na dach gdzie są kury. Krwią skropi wszystkie zakamarki stodoły. Inni załatwiają to delikatniej i przynoszą mu tego dnia specjalnie przygotowanej kaszy lub serdecznie dziękują. Jak się go zobaczy nie należy się żegnać, bo wtedy będzie dym. I trzeba uważać, bo Gumiennik może lewego gospodarza zamienić w Gumiennika, i wysłać go tam, gdzie takowego brakuje.

Gumiennik, Bestiariusz słowiański, 2013 (książkarozumie).

Jest jednym z ważniejszych duchów gospodarstwa, wiadomo, każdy budynek gospodarczy ma swojego "opiekuna", a tu chodzi o zboże. Główną jego strefą działalności, jak wspomniałem, jest gumno. Ma wysiadywać w jamie paleniska, można go tam wypatrzeć podczas Jutrzni Wielkanocnej. Choć czasem urządza sobie wycieczki do bani. Pewnie żeby się mierzyć. Za słaby jest natomiast na działanie w obrębie domu. Pilnuje snopów przed zawilgnięciem i żeby nie młócono przy silnych wiatrach, i przed złodziejami i innymi szkodnikami. Nie pozwala zalać stodoły i czuwa nad tym żeby w święta nie robiono. Jak gospodarz nie zastosuje się do starych praw, to konsekwencje mogą być ciężkie, kończąc na zgonie winowajcy. Jednakże i bez przyczyny potrafi być bezwzględny i zły. I jeśli bez powodu wyrządzi chłopom sporo krzywd, jest mu wtedy dobrze, klaszcze w dłonie, śmieje się i szczeka jak pies. Gdy zaś żyje się w zgodzie i harmonii z panem stodoły, ten gospodarzowi będzie pomagał. Przynosił snopki nocą, podsusza ziarno i słomę, od tego jak je poustawiał zależało ile namłóci się zboża. W trudnych chwilach chronił od diabłów i ghuli, chronił mężczyzn przed wiedźmą, a nawet od bannika. Kiedy już ziarno wymłócone a słoma sucha, należy ładnie podziękować za pomoc. Należy mu ofiarować pierwsze danie w roku które jest ze zboża.

Guniennik (?).

Jak to zawsze bywa w takich historiach, musi być drugie dno. Bo po co chodzi chłop do stodoły? Na pewno nie po to żeby się mierzyć z Gumiennikiem. I jeszcze po ciemaku. Znaleźli się i tacy, co to uważają, że w gumnie siedzi demon/duch kobiecy. Czyli Gumiennicha. Za sąsiadami z Rosji, Zharenitsa. Ognicha? Jestem cienki i tak sobie tylko kombinuję. I to dzięki niej jest gorąco w stodole, no bo snopki. Wiadomo. Mieszka w piecu, który tam się znajduje. Bije od niej światło i żar. Ci co ją widzieli, twierdzą, że wszystko świeciło i płonęło. Jak nie trzeba było suszyć, pozwalała sobie na spacery. Widywano ją po południu w ogrodzie lub w grochu. Widocznie lubi jeść groszek. Ma się wywodzić ona od kultu słońca, a dopiero później skończyła jako strażniczka ognia w gumnie.

A. Gumiennik, fot. Maciek Hanusek (fmix).

Co do nazwy, to tak to wygląda. Gumiennik - gumno (miejsce do przechowania lub młócenia zboża lub klepisko w stodole, na którym mełło się zboże); Owinnik - овин (ovin-stodoła). Przy czym tu jest rozróżnienie na: овин (stodołę) i гумно (gumno), miejsce przy stodole, klepisko, gdzie z pola zwożono snopki, a które też miało swojego ducha opiekuńczego, czyli Owinnik i Gumiennik mogli być razem. W sensie oddzielnie. Ognicha. Mój wymysł z tego terminu,  Жареница. Zastanawiałem się jeszcze nad Prażychą, ale do suszenia mi prażenie jakoś nie pasuje. Jeszcze gdzieś mi śmignęło określenie Żytnik, od żyta. No i do tego wszystkiego jestem dyletantem.


Była zimowa noc. Zimna. My byliśmy rozgrzani niedostatecznie. Między Gorcami a Jelonkami była wolna przestrzeń, kiedyś. Za Jelonkami kapusta. Wracając. Na tym polu pomiędzy, tak bardziej w głębi, była stodoła. My w tym mrozie, nie wiedząc czego szukamy, dotarliśmy do niej. Do tej stodoły. I spotkaliśmy tam Ognichę. Zabawa w środku była pierwsza klasa. Wynieśliśmy się nie wiem czemu. W sensie my, nie Ona. Odeszliśmy kroków chyba sporo. Gdy jebło blaskiem, ale takim fest i z zaskoczenia. Pole, ciemność, pustka...I światło. Poczuliśmy też żar. Odwracamy się a tu...Ognicha skacze przynajmniej do piątego piętra. Żar, że się spociłem w try-miga. Jasno, bo śnieg odbija i żadnej zasłony, a my jak kaczki na strzelnicy. Pamiętam, że pole zniknęło, i więcej nie pamiętam...;) Do domu wróciłem kiedyś.

KSA, Liban (Pod prąd, 1988).

Bejrut, Trypoli, Sydon, Tyr się palą
Kule, napalm, masakra, bomby wybuchają
Gwiazda Dawida i krzyże na sztandarach
Al Fatach i półksiężyc, a Liban na kolanach

Kolejny rok, a Liban płonie
Obłędny taniec nad własnym grobem
W imię Chrystusa i Mahometa
Żywe torpedy giną w płomieniach

Zabito 5000, trudno sprawcę znaleźć
Zabito prezydenta, morderca jest nieznany
Czołgi rożnej produkcji złote plaże zorały
Liban płonie w ogniu, lecz krwi ciągle za mało

Kolejny rok, a Liban płonie
Obłędny taniec nad własnym grobem
W imię Chrystusa i Mahometa
Żywe torpedy giną w płomieniach

Gdzie stały dumne banki, dziś w bólu i zamęcie
Przebiega linia frontu, Bejrut jest miastem śmierci
Wyrok śmierci na Liban zaocznie gdzieś wydano
Libański cedr usycha, lecz krwi ciągle za mało

Kolejny rok, a Liban płonie
Obłędny taniec nad własnym grobem
W imię Chrystusa i Mahometa
Żywe torpedy giną w płomieniach

Kolejny rok, a Liban płonie
Obłędny taniec nad własnym grobem
W imię Chrystusa i Mahometa
Żywe torpedy giną w płomieniach

Kolejny rok, a Liban płonie
Obłędny taniec nad własnym grobem
W imię Chrystusa i Mahometa
Żywe torpedy giną w płomieniach

niedziela, 21 czerwca 2015

Koło natury.

Lato. Jedna z podstawowych pór roku. Okres podwyższonych temperatur, dojrzewania nasion i owoców, wydawania na świat młodych i przygotowania ich do samodzielnego życia. Lato astronomiczne rozpoczyna się w momencie przesilenia letniego, 21 czerwca, i trwa do równonocy jesiennej, 23 września. Wiadomo, że dni się ruszają, więc daty umowne, +/- 1, 2 dni. Grudzień, Styczeń, Luty, to też lato, ale gdzie indziej.

Lato, Giuseppe Arcimboldo, 1563.

Z przesileniem, związane jest święto najkrótszej nocy, Noc Kupały, Kupalnocka lub Kupała. Było i jest ono, świętem miłości i radości, urodzaju i płodności, jedności mężczyzny i kobiety, magi i wróżb. W tajemniczych rytuałach oddawano się opiece Swarożyca. Skacząc przez ogień dokonywano oczyszczenia. Składano ofiary, które były wlewane lub wrzucane do ognia, po uprzednim wzniesieniu toastu na cześć boga, profuzyjnych zbiorów, plenności i nie wiem czego jeszcze. Często był to miód pitny i różne plony ziemi. Słowianie zachodni nazywali ofiarę obiata, składali ją także podczas dziadów. Słowianie wschodni i południowi używali terminu żertwa (żarcie i żyr-tłuszcz oraz żar-ogień).  Połabscy zaś trzeba, co podobnie jak obiata, oznaczało coś ślubowanego, obiecanego.  Na marginesie, gracze w warcaby dokonują żertwy, poświęcają pionka dla późniejszej korzyści.


Przesilenie. Albert Hofmann, Bicycle Day, 1943.

Do części oficjalnej, ale nie u wszystkich, Słowianie zachodni po ofiarach przechodzili od razu do części rozrywkowej, należało jeszcze pożegnanie, przez spalenie, Jaryły. Bóstwa związanego z odradzająca się wiosną przyrodą. W skrócie, następowało pożegnanie wiosny. Jak z zimową Marzanną. Palą, topią swoich bogów, w sensie ich wyobrażenia. Całkiem przyjemnie. Tacy inni, to syna swojego boga przybili do desek. Dodam, że samego Jaryłę bardzo przyjemnie witano. Po korowodach, tańcach i pierwszym siewie, rozpoczynała się uroczysta biesiada z elementami orgiastycznymi. Czemu by nie powrócić do korzeni?
Wracając do Kupalnocki. Po zakończeniu obrzędów religijnych, następowała część przyziemna. Rozpoczynało się biesiadowanie, tańce i śpiewy, skoki przez ognisko, kojarzenie się w pary, dziewczęta wróżyły sobie puszczając wianki na wodzie. Kulminacją tych uciech cielesnych było poszukiwanie kwiatu paproci. Ciepło, słońce, kolarzówki...Pedały na swoich miejscach, pod butem, spięte łańcuchem. 

W poszukiwaniu kwiatu paproci  (?)

Perunowy kwiat, kwiat paproci, zakwitający podczas najkrótszej nocy w roku, miał zapewnić znalazcy bogactwo i dostatek. Nic w tym dziwnego, poza faktem, że paproć nie kwitnie. Tak mówią botanicy. Czego więc, poza obłapianiem nocnem, po lesie ludziska szukali? Zygmunt Gloger, w Encyklopedii staropolskiej  (1900-1903), pod hasłem "Rośliny miłośnicze",  wspierając się między innymi dziełem Marcina z Urzędowa, XVI wiecznego polskiego botanika, zielarza, lekarza i księdza, Herbarz Polski to jest o przyrodzeniu ziół i drzew rozmaitych i inszych rzeczy do lekarstw należących księgi dwoje, 1543-1553, podanie wywodzi ze zwyczaju nacierania się przez kobiety nasięźrzałem, co miało podnieść atrakcyjność niewiast i przyciągnąć spojrzenia płci przeciwnej. Wymowna jest sama nazwa, na się-na nacierającą się niewiastę, źrzeć-spojrzeć...A wspomina o niej Aleksander Brückner, w swoim słowniku, że już od XV wieku jest notowana. A perunowy, bo wiadomo, Perun, burze i pioruny, napięcie w przyrodzie...

Koło paproci, Kwiat paproci (W noc świętojańską),
Witold Pruszkowski, 1875.

Jak przystało na magiczną roślinę i czas, nie mogło być za prosto, bo było by za łatwo. Musiała bowiem białogłowa, spragniona męskiego towarzystwa, zrobić co następuje [za Z. Glogerem]: "A więc upatrzywszy za dnia miejsce, gdzie rośnie nasięźrzał, musi iść tam o północy nago i obróciwszy się tyłem - żeby jej diabeł nie porwał - rwać go, wymawiając pewną formułę, którą wyżej zamieściłem".
Wzmocnienie siły magicznej następowało po wypowiedzeniu tej formuły:

Nasięźrzale, nasięźrzale,
Rwę cię śmiale,
Pięcią palcy, szóstą, dłonią,
Niech się chłopcy za mną gonią;
Po stodole, po oborze,
Dopomagaj, Panie Boże.

Do powstania legendy miał się też przyczynić bałagan, panujący w systematyce do początku XIX wieku. W różnych rejonach ta sama roślina nosiła przeważnie inne nazwy. Zaś mianem paproć określano wiele roślin występujących na terenach podmokłych, z których wiele kwitnie w czerwcu. Jest jeszcze ślad indoeuropejski, pap-r, który oznacza sitowie. Dochodzą tu jeszcze gatunki "kwitnących paproci", których płodne części liści zebrane w grona mogą wyglądać jak kwiaty.

Chata dla ptaka (wiano.eu).

Niejasno wygląda też sprawa nazewnictwa. Noc Kupały. Nazwa święta ma pochodzić od Wenetów, wchłoniętych przez Słowian. Najczęściej wywodzona jest z indoeuropejskiego słowa kup-żarzyć się, co łatwo połączyć z ogniem i jego bóstwami, i kump-grupa, plemię. To miało by określać wspólnotę w poddaniu się obrzędom. Wywodzona jest także z imion bogów miłości, rzymskiego Kupidyna  i słowiańskiego Kupały. Echem chrystianizacji są inne nazwy tego święta. Noc Świętojańska, z przesunięciem daty na 23/24 czerwca, bo 24 jest umownym dniem śmierci św. Jana Chrzciciela, i jest dość zbieżna z Kupałą. Kościół przegrywając walkę chrystianizacyjną, zaadaptował święto pogańskie nadając mu patrona, nowe znaczenie rytuałom i nazwę. Także Sobótka pokazuje jak prawdopodobnie kościół odnosił się do tego święta. Gdyż był to mały sabat, na którym zbierały się czarownice i demony...Choć bardziej prawdopodobne wydaje się, pochodzenie tej nazwy od Ślęzy, gdzie znajdowała się świątynia Kupały, a góra była nazywana Sobótką. Ale nigdy nic nie wiadomo, bo góra mogła przejąć nazwę, prócz tego, że się świetnie bawili. Czego efektem jest przesąd, że bociany dzieci przynoszą. Taki efekt kupalnocki. Bo po dziewięciu miesiącach, od nocnych manewrów, w marcu bociany już zaczynają wracać do dom...;) W tym samym czasie następował nadmierny wysyp populacji. W Wielkopolsce panowało przekonanie, że bocian z jakiegoś tajemniczego stawu przynosi noworodka. Staw, podmokłe tereny, kwiat paproci.

Koło stawu (?)

Płeć też jest zagadkowa. Kupała może być trzecim synem Swaroga, lub przyjmując trójpostaciowość boga, samym Swarogiem, albo boginią miłości, urodzaju i płodności oraz patronką "mądrych niewiast", utożsamianą z Ładą, zachodniosłowiańską boginią płodności i wegetacji. Jak kto woli. 



Teraz w duchu pogańsko-chrześcijańskim, możemy barłożyć się w najlepsze od 21 do 24, będąc bardzo świętojebliwymi...




Alibabki, Kwiat jednej nocy, 1969
.

Zakwita raz, tylko raz, biały kwiat.
Przez jedną noc pachnie tak, ach!
Przez taką noc Królowa Jednej Nocy ogląda świat.
A swiatło dnia zdmuchuje kwiatu płomień na wiele lat.

Zapala się tylko na pare chwil,
Gdy cały świat wokół śpi, ach!
A pachnie tak jak piołun i wanilia - kwiat, biały kwiat.
Przez taka noc Królowa Jednej Nocy ogląda świat.

Przez taka noc Królowa Jednej Nocy ogląda świat
Ten dziwny kwiat sekret mój dobrze zna:
Raz kocham na wiele lat, ach!
Oczami snu spojrzymy zakochani na cały świat.
I nie wie nikt dla kogo zakwitniemy, ja i ten kwiat.
Mój sekret zna biały kwiat,
Mój sekret zna biały kwiat
Mój sekret zna biały kwiat

Jonasz Kofta.