Jakoś tak wyszło i padło na wrzesień. Nie mam na myśli dokładnie 1-go, ale wydarzenia z tego dnia miały spory wpływ na przyszłe manewry nad Bzurą, jak długa i szeroka, oraz trochę dalej. Wcześniej, w czasach zasnutych oparami i wyziewami karczemnymi, w mieście Łodzi, które położone jest nad Bzurą właśnie, doszło do niecodziennego spotkania. W pewnej gospodzie opiło się dwóch diabłów, Boruta i Rokita. Rokita jak wiadomo łupił bogatych i rozdawał biednym. Boruta też był znany ze swej dobroczynności, choć potrafił także dopiec. Obaj tak już mieli w czubie, że nie chciano im sprzedać następnej kolejki. Jak już się udało zrealizować zamówienie, Rokita zapłacił talarami, które były tak rozgrzane, że karczmarz nie mógł ich w ręku utrzymać. Planując plany, będąc w Łodzi, też mieliśmy kłopot z zamówieniem. W gorączce i wielkim rozochoceniu jeden z nas zawołał: "Piwa! Żydzie..." W tym momencie wszelka współpraca między nami i szynkwasem padła. Trzeba się było sporo natrudzić żeby to naprawić. To uszczupliło znacznie nasz fundusz operacyjny, gdyż w ramach przeprosin powstał kurtuazyjny most powietrzy między nami i barem. Toast szedł za toastem. Opuściliśmy lokal bez planu, barman wyglądał na takiego, który też już nie ma planów. Rozstaliśmy się w dobrej komitywie. Przedstawił się krótko: "Jestem Sosna". Czy to ksywa, czy nazwisko nie wiemy. Jedno jest pewne, głowę to tęgą miał, ubrany był zwyczajnie ale z gustem, wysoki i czarniawy coś w oczach i na gębie. Olśnienie przyszło później. Boruta!
Boruta na weselu (H. Kubler, pomysł J. Kossak).
Wszak po staropolsku sosna to boruta, las to bór, no i boruta to demon lasu znany jako leszy lub borowy, strażnik albo pan lasu. Łatwiej było prowadzić księżom swoją misję wpośród Słowian, utożsamiając postacie z ich wierzeń z diabłem. Tak proces chrystianizacji uczynił ze słowiańskiego demona, diabła. Tu, diabła Borutę.
Jeszcze smolarzy zwano borutami, od częstego przesiadywania w borze.
Tenże Boruta miał pić i ubierać się jak szlachcic. Nasz był bez kontusza, cóż znak czasów. Szlachcic Boruta ubrany był w bogaty kontusz w którym kitrał ogon i czapkę na rogach, z czarnymi wąsiskami i ślipiami jak węgle. Boruta pod wieloma postaciami jest znany. Boruta topielec, jako ryba z rogami po Bzurze się warla, jako sowa po łęczyckim zamku lata, jako czarny koń po polach śmiga, też pod Łęczycą. Wreszcie jako ptak z ogromnymi skrzydłami, Boruta Błotnik, po moczarach podłęczyckich straszy. I w Łęczycy skarbów ma pilnować. A Łęczyca nad Bzurą, a z Łęczycy to Czartówka wypływa...Planu dalej nie było, ale kierunek znany.
Boruta (H. Kubler, pomysł J. Kossak).
W Łęczycy klops. W lochach pusto było. Ni diabła, ni skarbu. Po moczarach okolicznych też ślad zaginął. Bełt był nas tu złapał. Nie z rozpaczy oczywiście i nie z zatrucia. Bełt to taki demon, który podróżnym bełta, mąci w głowie, myli drogę i plącze szlaki. Tak zwiódł nas na przystanek PKS-u. Nadjechał autobus. Dokąd? Pytamy. Do mleczarni. No co? Jedziemy. W pewnej chwili kierowca krzyknął: "Mleczarnia! Wysiadka". I tak zostaliśmy na pustej drodze pośród łąk. Autobus zniknął. Żar z nieba wali, i tylko krowy stoją. Żarty. Dwa jego mać. Nie mając nic lepszego do roboty poszliśmy przed siebie. Przed siebie trafiliśmy na sklep. Tu uzupełniliśmy zapasy, zaopatrzyliśmy się w koguta i rozpytali gdzie jesteśmy. Byliśmy Tu. Zapadał zmierzch. Trzeba było uruchomić plan awaryjny z noclegiem włącznie. Poszukując miejsca na biwak znaleźliśmy rozdroże. Przygotowaliśmy się jak trzeba. Kogut też gotowy. Próbujemy sprzedać duszę diabłu. I tak próbowaliśmy dość dużo. Coś było nie tak, albo kogut nieświeży, albo nagranie z magnetofonu jak pieje trochę nie podeszło. Dusz diabłu nie oddaliśmy, za to była kura na kolację. Po nocy dotarliśmy do gospodarstwa, gdzie dostaliśmy nocleg. Rano dowiedzieliśmy się, że jesteśmy w Besiekierach. Następną noc postanowiliśmy spędzić w ruinach zamku. Pożyczyliśmy ponton, żeby za dnia popływać dookoła i obadać miejsce.
Zamek w Besiekierach, akwarela Kazimierza Strończyńskiego z 1 poł. XIX w.
Gospodarz miły człowiek, choć córki to gdzieś pozamykał, dał nam na noc zapas bimbru, dla kurażu, bo ponoć tam straszy. Utopca można spotkać...I inne takie. Mała dygresja. Utopenci (Utopence), czyli topielcy. Świetna zagryzka do piwa, ale spokojnie pójdzie do innych trunków. Są to takie małe, grube serdelki, špekáčky, z kostkami słoniny w środku. Mogą być zwykłe serdelki, są i tacy co to parówki tak robią. Wszystko to w occie, z cebulką, papryką czerwoną i przyprawami. Mmm...
Utopenci (receptyonline).
Wracając. To był pomysł. Zamiast uganiać się za diabłem, może jakąś brzeginie lub wiłę, dokładnie brodaricę, bo to rzeczna i jeziorna jest odmiana wiły, co prawda bardziej południowosłowiańska jakoś Chorwacja i Bułgaria, ale może się przeniosły, da się złowić. Wiły to lubią się pojawiać jako młode, piękne dziewczyny, nagie lub kuso ubrane, i to jeszcze w gromadach. Długie nogi, smukła szyja, długie włosy, w odcieniach czerwieni, skrzydła, które zdejmują na czas kąpieli. Zwabieni młodziankowie śpiewem podziwiają ich kształty i nie tylko podziwiają. Jak się takiej schowa skrzydła to zostanie żoną. I dziatki jeszcze da. W końcu i tak powróci do swoich. Mąż z tęsknoty zmarnieje. Brzeginie też niczego sobie, a do tego strzegą ukrytych skarbów. Tak postanowiliśmy zapolować na cycuszki. Noc była długa, ciepła i upojna. Ognisko pracowało zawzięcie i jeść było co. Nie powiem, że wstaliśmy blady świtem, bo nie. Demonów nie było. Po ocuceniu zawinęliśmy klamoty i w ponton, do domu. Zbliżając się do brzegu, przez jakieś szuwary, usłyszeliśmy popiski. Jakie było nasze zdziwienie gdy oczom naszym ukazały się wiły.
Wiła, rys. Agnieszka Kwiecień.
Na rusałki to godzina chyba nie ta. A może to był księżyc? Nieważne. Nie były co prawda nagie, ale też nie były specjalnie ubrane. Długo się nie namyślając, umysły nasze w tej chwili nie były skłonne do takiej karkołomnej operacji, rzuciliśmy się do ataku. Doszło do zwarcia. Taniec był długi i przyjemny. Tu trzeba uważać, bo takie to mogą zatańcować na śmierć. Obie strony wykazały chart ducha i odwagę. W końcu nastąpiło uroczyste zawieszenie broni, sprawdzenie stanów osobowych i miłe pożegnanie. W obejściu przywitał nas chmurny gospodarz, że ktoś dziewuchy na brzegu podszczypywał i, że miejscowi już się zbierają żeby obcych ostudzić. Nie tłumaczyliśmy, że to Złydzień był, inaczej Kauk, taki złośliwy karzełek o postaci starego dziecka, który we dnie kusi ludzi do lubieżności. A straszy ich po nocy. Nieposłusznych wrzuca do studni, topi w rzekach, wiesza po drzewach, wprowadza na błota i podmokliska. Gdzie się rozgościł, tam ludzie odchodzili od rozumu i kończyli samobójstwem. Tak. Nie wspomnieliśmy o tym, bo może za sprowadzenie złego to by nas przez łeb zdzielił. A tak życzył powodzenia i zaprowiantował jeszcze. Pocieszało nas to, że to nie był Smółka, który rozkochiwał młodych lubieżników w starych kobietach.
Boginka (kosingas).
Ruszyliśmy w drogę. Przed nami trzęsawiska, rojsty, moczary. Jak kto chce. Bór był gęsty i stary, sosnowy. Znowu boruta. Błota nieprzebyte. Chrapy i oparzeliska, że musi ino sam zły tam pomieszkiwać. Gąszcze takie i zawaliska, że ledwo dało się przecisnąć. Dookoła latają świetliki bagienne. Mrok był choć oko wykol. Jak tu nic nie złapiemy, to już chyba nigdzie. Zakotwiczyliśmy, można powiedzieć, że dosłownie. Powoli zaczęło się robić straszno. Zburzenia wody, zawirowanie, pluski bez niczego. Ćmuch pewnie. Podobny do ogromnej żaby, z małymi okrągłymi uszami i krótkim, lekko podkręconym, szpiczastym ogonem. Ale co on do nas, przecie on straszy leniwych i nie chętnych do pracy. No ja to spotkałem swoją Boginkę. Zamieszkują on bagna, rzeki, lasy, góry. Przesiadują nad wodą, gdzie piorą swoje zniszczone ubrania, używając własnych, obwisłych piersi jako kijanek do prania. Mają duże głowy i krzywe nogi. Podmieniają dzieci, swoje krzywulki na zdrowe, płoszą konie i bydło, rwą sieci rybackie. Gdy schwytają samotnego wędrowca, potrafią przez wiele godzin wlec go za sobą po bagnach i trzęsawiskach. Jest jeszcze wersja druga, młoda i piękna. Taką widziałem.
Boginka w dziewannach, Jacek Malczewski, 1888.
Obudziłem się w objęciach konaru, na dość dużej powierzchni obgryzionego z kory. Musiałem dotrzeć głęboko, było miękko, wilgotno i słodko. Wygryzłem i wyżarłem drzewo do bieli. Biel, tkanka o dużej wilgotności, przewodnik dla wody i soli mineralnych, od korzeni w górę, i miejsce gdzie się gromadzą substancje zapasowe, np. cukry i skrobia. Co za noc. I jeszcze łeb mnie bolał, bo mnie kompan w łeb drągiem uwalił, bo coś mu się uwidziało. Dobrze, że takim podpruchniałym. Nie tak jak z chłopkiem co to Borutę na bagnach spotkał. „W imię Ojca i Syna, czy ty bies Boruta", krzyknął. „Ja, ja", usłyszał w odpowiedzi. Nie czekając długo w łeb biesa kłonicą wyrżnął. Po okolicy się rozniosło, chłopi zadowoleni, że biesa nie ma. A władza szuka pana Regierungsratha, który miał teren obadać pod nowe groble. Prusacy nie pewni swej sytuacji, po świeżym zajęciu kraju, nienawiści ludności i złych podszeptów, zrobili z tego sprawę polityczną. Ja miałem więcej szczęścia. Następny to całą noc w wodzie przeleżał i nic nie mówił. Znaczy się czas wracać. Przedział to cały mieliśmy, nikt się nie chciał do nas dosiąść. Nawet konduktor bilet sobie odpuścił, tylko tak dziwnie popatrzył...
†Mammuthus exilis, Mamut karłowaty, fot. Brykiet Noga.
Mammuthus exilis, Mamut karłowaty. Niby wymarły, ale na trzęsawiskach da się spotkać.
Mamut, Contacto con el Diablo, 1984 (cała płyta).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz