piątek, 24 lipca 2015

Rocznicowa podróż w czasie.

 Fot. Brykiet Noga.

22 lipca. Miałem okazję w tym dniu odwiedzić Muzeum Techniki i Muzeum Ewolucji w PKiN-ie, oraz parę miejsc gastronomicznych. Tak, wiem. Rocznica. Choć termin bardzo przypadkowy. Akuratnio wolną chwilę miałem i sobie spacerowałem. Były pajomki ;) i skorpiony, dinożarły też, ale o tych trochę wiem to się tylko gapiłem. Było gorąco, ładnie i leniwie. Pewnie gdybym siedział w akwarium, o podwyższonej znacznie temperaturze, też byłbym leniwy, albo martwy. Odniosłem wrażenie, że część eksponatów nie udaje. Zaskoczony zostałem całkowicie, gdy przechodząc z wystawy o kościach, musiałem wykupić, będąc w tym samym pomieszczeniu, bilet na drugą wystawę. Pajomk nie człowiek, też jest żydem. Wędrowałem sobie w tych miłych okolicznościach przyrodniczo-technicznych, zdążyłem byłem się przemieścić do Muzeum Techniki, i czułem się jak bohater książki Herberta Wellsa, "Wehikuł czasu". Co sala przenosiłem się w inną epokę, czy to początek motoryzacji, czy hutnictwa, tu zaznaczę, że ta część mogłaby się spodobać gdyby fragment o dymarkach był interaktywny, czy zdobywanie kosmosu. Była też jedna kobieta z włosami na piersiach, o bardzo ciemnej karnacji, dużych oczach, masywnej budowie szczęki, i była przystosowana do poruszania w pionie, wiek, min 1 milion lat...Ach Lucy! Nie wspominając o lądowaniu jako skwarka w wodach oceanu. Ale to wszystko nic. Byłem w miejscu które ostatni raz widziałem kilkadziesiąt lat temu...I nic się nie zmieniło.Nawet kurz. Panie na krzesełkach też wyglądały znajomo, co o tyle jest dziwne, że jak byłem mały to wyglądały tak samo. Muzeum...

 Fot. Brykiet Noga.

Z datą tą jeszcze kojarzy mi się czekolada...Ale mi tu nie pasuje. Doprowadziwszy się do stanu angielskiego, który to umożliwia poruszanie się w tropikach, nie zważając na powalające temperatury i wilgotność powietrza przypominającą szklankę z wodą, stwierdziłem, że czas zapoznać się z gastronomią. Pojawiły się wzorem dawnych wyszynków, miejsca z wódeczką i zakąską. Co prawda, tatar mielony bardziej kojarzy mi się z czerwoną machiną wojenna, ale lepszy taki niż żaden. Na pocieszenie pozostaje fakt, że siekanego też można dostać. Jajka na bekonie, kiełbaska i tradycyjny śledzik. To miło. Niestety nie spotkałem się z tajemniczą zakąską, która znajdowała się w gablotkach przy barze obitym blachą, zespół wespół z jajeczkiem z majonezem, którego też nie napotkałem, a było to jajeczko po japońsku. Nie od razu Rzym zbudowano. Powstaną zapewne nowe miejsca o ciekawym wystroju, nazwie czy menu. Ciekawe czy na trwałe się wpiszą w krajobraz miejski, tak na kilkadziesiąt lat. Gdzie barman czy kelner rozpoznają u klienta zapotrzebowanie na rosołek, a później wódeczkę. Gdzie zamówię porcję moskali i pół basa, i mię zrozumieją...Cóż. Pył i kurz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz