Podczas gdy Kongres Republiki obraduje w nieskończoność, Naczelny Kanclerz potajemnie wysyła dwóch Rycerzy Jedi, obrońców pokoju i sprawiedliwości w celu rozstrzygnięcia konfliktu.
While the Congress of the Republic endlessly debates this alarming chain of events , the Supreme Chancellor has secretly dispatched two Jedi Knights, the guardians of peace and justice in the galaxy, to settle the conflict...
Swinetrek. The Muppet Show.
Narrator: Dwóch zawsze ich jest. Nie mniej, nie więcej. Mistrz i uczeń.
Always two there are. No more, no less... Master and an apprentice.
Trwa Wielki Kryzys. Dove (Laurence Harvey) od trzech lat poszukuje swojej miłości. W sensie nie, że w ogóle, tylko mu zniknęła. I tak stopem pomyka z Teksasu. W drodze spotyka Kitty Twist (Jane Fonda), która też stopem przed siebie zmierza w poszukiwaniu szczęścia. Tak oto gołąb spotkał kociaka. I dalej mieli po drodze. Miłość gołębia ma na imię Hallie (Capucine), która chciała zrobić karierę jako rzeźbiarka. Tak znalazła się w Nowym Orleanie, pod skrzydłami Jo (Barbara Stanwyck), szefowej Doll House, ekskluzywnego burdelu w którym jest największą atrakcją. Można powiedzieć, że robi jako rzeźbiarka, nie dość, że ciastoli się z klientami, to jeszcze musi z szefową, która jest lesbijką, a w wolnych chwilach ciśnie w glinę. Ma też ekskluzywne koleżanki jak Teresina (Anne Baxter) i Panna Drogocenna (Joanna Moore). Całe to wygodne i nudne życie zostaje zakłócone pojawieniem się gołąbka w pokoju. To pociąga za sobą cały szereg zdarzeń, które mają wpływ na wiele osób, między innymi na kociaka z Teksasu, który dołączy do ekskluzywnego towarzystwa. Film można obejrzeć, ale bez ciśnienia, tak jak był bez większego zaangażowania zrobiony. Mało Fondy, ale to chyba jej drugi film. Trochę sztywny, słabo zagrany, o dziwo przez samą Stanwck, ale to może dlatego, że grała lesbijkę, a to była pierwsza taka rola w Hollybudzie w pełnym metrażu i tak otarcie. Mogła się trochę pospinać. Chłodno przyjęty film, choć Stanwyck uważała, że był cholernie dobry.
I run the candy concession. - Kitty Twist.
Ale...Najlepsza w tym wszystkim jest niesamowita czołówka Saula Bassa. W kontekście filmu jest to zrównanie kota, czarnego kota, z drapieżną i niebezpieczną naturą kobiety, odwołując się do pierwotnej seksualności i fetyszyzmu, coś jak przedmiot materialny, który zawiera w sobie magiczną moc (pieniądz?), albo zbieractwo, które jest nam nieobce, i co w tym złego, że ktoś trzyma w pudełku ukochane futerko lub uszko. Brzdąka gitara, pałeczki uderzają w krawędź talerza, mając nieco ostudzić następny duszny i gorący dźwięk. Nagle rozbrzmiewają rogi, prowokacyjnie i zmysłowo, w tle słychać dynamiczny i uwodzicielski rytm perkusji. Ukazuje się kot. Kamera pracuje nisko, podąża nad kotem, poruszającym się leniwie i hipnotycznie, jak kobieta która wie, że jest obserwowana. Napisy lecą cały czas, kamera przechodzi na widok z boku, a kot przekrada się przez mroczne zakamarki "miasta", swojego terytorium, gdzie spotyka innego kota i musi , żeby przeżyć, wygrać na nim swoje staccato. A to wszystko przy dźwiękach piekielnie seksownego bluesa Elmera Bernsteina. A dalej...Dalej jak w życiu. Trzeba samemu obejrzeć. Technicznie też majstersztyk. Montaż, scenografia, choreografia, oświetlenie, kamera. Tak naturalnie skręcony kot, sprawiający wrażenie jakby był wszędzie, który nie stracił nic ze swojej gracji przy "zwiększeniu", i w tym swoim powolnym ruchu. I te łapki...
Reż. czołówki Saul Bass, muzyka Elmer Bernstein,
Walk on the Wild Side, 1962.
“One day of prayer and six nights of fun
– the odds against going to Heaven?
Six to one!”
(Frag. piosenki zamykającej.)
Szesnastoletni Spielberg zafascynowany tą czołówką, próbował naśladować Bassa. Ale nie miał kota, to próbował z własnym spanielem, Thunderem, chodzić przy murze, ale ten ciągle wpadał na ścianę. Na koniec potknął się i zderzył ze scenarzystą, któremu nogi wyjechały spod tyłka. To był koniec Spielberga.
PS A Saul Bass, to postać na inną opowieść.
PPS Walk on the Wild Side. Po prostu nie pasuje mi tu inny tytuł.
Some people fall to their feet like cats; but you are one of those who never fall at all. Others tumble about in the most unfortunate way, without any great fault of their own.
Anthony Trollope (1815-1882).
A Bokonon powiada tak: Nieoczekiwane propozycje podróży są lekcjami tańca udzielonymi nam przez Boga.
Kurt Vonnegut, Kocia kołyska.
A flood, John Everett Millais, 1870.
Rozbudzone dziecko patrzy z zainteresowaniem na niebo i drobne gałązki, na których połyskują krople wody, ciesząc się w duchu, że nie widzi już tego niskiego, zagrzybionego i okopconego sufitu. A może nawet i krowy w pokoju. Kołyska leniwie się kołysze. Można by się zachwycić dociekliwością dziecka, ale ciężko to uczynić, mając nieco głębszy wgląd w sytuację. O czym zdaje się mieć pojęcie kot, który nie wygląda na zadowolonego, i w przeciwieństwie do małego ciekawskiego, otwiera paszczę i oczy raczej z przerażenia niż z zachwytu. Dryfujący opodal dzbanek sugeruje, że z niejednego biednego domu, woda wymyła gnój z nocników, przyjmując barwę rzadkiego brązu. W głębi obrazu widoczny dom, któremu woda weszła w okna, a po prawo pojawiają się jak wyrzut na twarzy agenta ubezpieczeniowego, dryfujący w łodzi ludzie. Millais namalował A flood, w sześć lat po wielkiej powodzi, tzw. Great Sheffield Flood, z marca 1864. Rozwój przemysłu rozwijał miasto, które potrzebowało więcej wody. Wymyślono i zatwierdzono plan budowy czterech zbiorników na wzgórzach otaczających Bradfield, około 8 mil na północny-zachód od Sheffield. Pierwsza miała być zapora Dale Dyke Dame. Prace budowlane rozpoczęto w dniu 1 stycznia 1859 r. Pod koniec lutego 1864 roku, zaledwie kilka pociągnięć pędzlem potrzeba było do ukończenia nasypu, a prace nad drugą zaporą, w Agden, już rozpoczęto. Zbiornik był prawie pełen, do krawędzi jazu brakowało raptem kilku stóp.
Dale Dyke Dam po.
W piątek , 11 marca 1864 roku, ok godziny 17.30, William Horsefield, który pracował w pobliżu zapory, skracał sobie drogę do domu idąc nasypem. Pogoda był burzliwa. W pewnej chwili zauważył pęknięcie biegnące przez nasyp, szerokości palca, ale na tyle długie, że się zaniepokoił. Poinformował innych co byli w pobliżu o swoim odkryciu i pchnięto umyślnego do Sheffield, 8 mil przypomnę, po inżyniera Gunsona. Ten przybył o 22. Popatrzył i stwierdził, że to tylko powierzchniowe pęknięcie, zapewne wynik niewielkiego osadzenia się nasypu lub od mrozu. Jasne, tylko, że w tym okresie u nich bywa ok 2 stopni, jak nie więcej. W rejestrach prowadzonych, co prawda od 1910 roku, ale to tylko 50 lat różnicy, rekord "mrozu" padł w 1962 i było to 1,9 stopnia...Wpadł na pomysł, że można obniżyć poziom wody, dla bezpieczeństwa, ale okazało się, że navvies (niewykwalifikowani robotnicy), już to zrobili otwierając zawory spustowe. Niestety, była to metoda na kilka dni. Mądra głowa Gunson wpadł na pomysł, żeby wybuchnąć otwór, który szybko odprowadzi duże ilości wody. Poczyniono parę prób z prochem. Silny wiatr i deszcz przeszkodziły geniuszowi w uratowaniu ludzkich istnień. Mając czas, Gunson poszedł jeszcze raz obejrzeć pęknięcie, które chyba się nie powiększyło, ale zwiędła mu pałka kiedy spojrzał w górę. Na tle burzowego nieba ujrzał jakby biały całun wylewający się z ciemności...Czując gwałtowną wibrację pod stopami ruszył do góry. Zdążył w ostatniej chwili. Górna część tamy runęła. Była 23.30. Wiatr duł. Sześćset pięćdziesiąt milionów galonów wody z rykiem potoczyło się w dół doliny Loxley i do Sheffield, siejąc śmierć i zniszczenie. Ludzie nie mieli czasu.
Jane Dallaway vs. Mary North.
Rozpoznanie problemu trwało od 17.30 do 23.30. Fala sprzątnęła 240 osób, 415 domów, 109 fabryk i sklepów, 64 inne budynki, 20 mostów, 4478 ogródków warzywnych, o zwierzętach i sprzętach nie wspominając. Najmłodsza ofiara miała 2 dni, najstarsza około 31324. Millais malując opierał się na sprawozdaniach prasowych, mógł z kimś ewentualnie rozmawiać, ale raczej polał trochę wody. Ktoś ponoć widział kołyskę płynącą z kotem. Był pies Rollo, który uratował się z budynku, na chwilę przed zawaleniem i to jemu jest przypisywana zasługa uratowania kołyski i dziecka. Jest jego obroża w muzeum, ale nie jest na niej napisane za co ją dostał, wiadomo, że dostał ją po powodzi i jest własnością C. Walkera. No i jest sprawa Jane Dallaway vs. Mary North. Nie wiadomo którą ona jest. Przypuszcza się, że jest to Jane, która miała 4 latka podczas powodzi, albo Mary, której rodzice powiedzieli, że jest "dzieckiem z kołyski". Kto mówi prawdę? Licho wie. Mam jeszcze jeden trop i to całkiem prawdopodobny, tylko kiepsko by wyglądał na płótnie. Była pewna Mrs. Kirk z Damflask, która wróciła się żeby uratować swojego kota i psa. Pies nie umiał pływać i wylądował w kołysce, kot w nogach. Mokry pies wyglądał jak brzydkie dziecko, kot jak kot, a ona jak mokry pies pchający, czy trzymający się kołyski tudzież innego koszyka. Ale to szczegół.
Mrs. Kirk z Damflask.
Millaisa można by posądzić o zaczerpnięcie motywu z dzieła Lawrence Alma-Tademy, skoro to drugie powstało 14 lat wcześniej, czemu nie. Ale to było też i osiem lat przed powodzią. Czyli nie musiał go wcale widzieć, a mógł wiedzieć coś. Obaj mogli wiedzieć coś, skoro namalowali w zasadzie to samo. Mallais co prawda trąci zaściankiem, u Alma-Tademy natomiast wygląda to bardziej morsko, nawet słono. Nie widziałem żeby z jakiegokolwiek okrętu przy zatonięciu wypływała kołyska w towarzystwie dzbanka, już nie mówiąc o kocie. No, beczki to tak. Morze może też zaporę przerwać. A jak już to gdzie? Trop wiedzie do drewniaków, na poldery. Bóg stworzył świat, ale oni swój kraj. Jak się to o nich mówi. W średniowieczu połączoną w jedną, delty Mozy i Renu, zagospodarowano. W 1270 ukończono gigantyczny polder Zuidhollandse Waard o powierzchni 42,5 tys. ha. Rzeki jak politycy dostały swoje koryta, wąskie bo wąskie, ale własne. Do otwartego morza było około 30 kilometrów. Ludzie nauczyli się żyć z zimowymi sztormami czy przypływami, podnoszącymi poziom wody. Co prawda mieli powody do niepokoju, wiadomo konserwacja i takie tam, a do tego południowo-zachodni odcinek tamy był na dość niestabilnym podłożu, co w połączeniu z żywiołem morskim mogło spędzać sen z powiek. Mogło, ale nie spędzało. Do tego nie było nic w kasach miejskich, gdyż wszystko szło na wojnę Haka i Dorsza (1350-1490), którą rozpoczęła rywalizacja mamy z synkiem o władzę, a później to już pewnie nikt nie pamiętał o co poszło. Pieniędzy na remont tylko nie widziano.
The Inundation Of The Biesbosch in 1421, Lawrence Alma-Tadema, 1856.
18 listopada 1421, w dzień św. Elżbiety, zobaczono natomiast taki pokaz żywiołu, jakiego jeszcze nie widziano. Rozwścieczone morze, nikt nie lubi być lekceważony, podmyło niepełnosprawną zaporę, która się zawaliła wieczorem. Przez wyrwę runęły masy wody niszcząc wszystko co napotkały na swojej drodze. W jednej chwili polder został zatopiony. Zginęło od 2 do 10 tysięcy ludzi (ok. 6000), zniknęło z powierzchni ziemi 70 miejscowości, w tym spore miasteczko Sliedrecht. Mnisi z klasztoru Einstein i Heisterbach, którzy podróżowali do Dordrecht, widzieli pływające trupy krów i ludzi, rodziny na dachach, nocniki i inne utensylia kuchenne, no i kota szaleńczo skaczącego w kołysce, żeby utrzymać równowagę i uratować ją. Ci którym udało się ocaleć, pozbawieni dorobku życia, tułali się po okolicy, rabując tych, których natura oszczędziła. Nic co ludzki nie jest mi obce, w szczególności bliźniego. Geertruidenberg i Dordrecht, dwa miasta, które brały udział w bratobójczych walkach Haków i Dorszy, oczywiście jako przeciwnicy, rozdzieliła w końcu natura. Długie lata spod wody wystawały kikuty domów i kościelne wieże. Po malowniczych wioskach i żyznych terenach uprawnych pozostały trzcinowiska, zarośla turzycy, wierzby, rzeczki i dziczejące kanały. Ale głównie trzcina, którą okoliczni mieszkańcy wykorzystywali do wyplatania koszy, łodzi, domów. Stąd nazwa Zarośla Trzcin (Biesbosch). Do końca XIX wieku, Holendrzy odzyskali po powodzi św. Elżbiety, 335 km2, na pozostałych 90 powstał park narodowy. Według legendy z powodzi miało się tylko uratować dziecko w kołysce, którą sterował kot, i pilnował żeby się nie wywróciła, a od miejsca w którym przybili do brzegu wzięło nazwę Kinderdijk.
The Secretary of Dreams vol One. I tak. Mamy tu opowiadania takie jak: Drogowy wirus zmierza na północ (Wszystko jest względne), Ciężarówka wuja Otto (Szkieletowa załoga), Pora deszczowa (Marzenia i koszmary), Cieśnina (Szkieletowa załoga), Dola Jeruzalem (Nocna zmiana), Urodzi się w domu (Marzenia i koszmary). Wyboru dokonał sam Król, ilustracje wykonał Glenn Chadbourne. Może raczej komiks. Tylko, że tekst nie jest uzupełnieniem czarno-białych ilustracji, jest ich integralną częścią, a do tego żadne słowo nie zostało usunięte z pierwowzoru. Starannie wykonane ilustracje, z dobrym szczegółem, ożywiają słowa Króla, czyniąc jego bohaterów realnymi. Zastosowanie różnych technik pozwala oddać emocje, różne czcionki, odręcznie pisane gwałtowne dialogi, czy łączenie tekstu z grafiką. Monochromatyczna technika potęguje nastrój grozy, tak, że nawet biały śnieg robi się za ciężki. Czyli, będzie to ilustrowane opowiadanie jednak, albo zilustrowana opowieść. To wszystko na bagatela trzystu stronach.
Podstawowe wydanie, 5000 sztuk, za 75$ można było zanabyć w specjalnym futerale, zdobionym na zamówienie. Klasa średnia wydania, to 750 sztuk za 300$. Tu dodatkowo dostajemy kartę z autografami autorów, każda jest odręcznie numerowana. A dla grubych ryb przewidziano 52 sztuki za jedyne 1500 baksów. Do ochrony albumu jest robione na zamówienie specjalne opakowanie, które już samo w sobie jest dziełem sztuki, do tego ma inna kartę z autografami i oprawę. Mi tam wystarczy wersja light, przecież rysunki i tekst się nie zmieniły. Chyba. A i tak wersja podstawowa chodzi obecnie po ok 200-300 funtów. W zależności od nowości. Jest i The Secretary of Dreams vol Two, w gabarycie podobne i trzech klasach portfela.Z opowiadaniami takimi: Małpa (Szkieletowa załoga), Truskawkowa wiosna (Nocna zmiana), W sali egzekucyjnej (Wszystko jest względne), Szara materia (Nocna zmiana), Ktoś na drodze / Strzemiennego (Nocna zmiana), Nona (Szkieletowa załoga).
Przyszedł Świecień, to taki dawniej trzynasty miesiąc był, żeby się zgadzało, kiedy rodzi się Nowe Światło. Wiadomo, odrodzenie się światła i życia, po ciemności i zmarzlinie. Od tej pory rusza z kopyta cała wegetacja. Dzień zaczyna panować nad nocą, życie się rozkręca. Bo to początek roku jest, z pierwszym dniem wiosny, Jaruny. Jare Gody, czyli Wielka Noc Słowiańskiego Nowego Roku wegetacyjnego. Rdzeń jar, wiąże się z krzepkością i surowością, z racji młodego wieku, występuje w imieniu boga Jarowita, czy ruskiego Jaryły, nazwie miesiąca jar.
Włóczył się Jaryło
Po całym świecie.
Rodził żyto w polu,
Płodził ludziom dziecie.
A gdzież on nogą,
Tam żyto kopą.
A gdzież on na ziarnie,
Tam kłos zakwitnie.
Bardzo wiosenny bóg. Siłą, witalność, płodność. Obecnie na ten czas przypada święto Wielkiejnocy. Dla naszych dziadów było to najważniejsze święto w cyklu rocznym. Nic więc dziwnego, że towarzyszyły mu różne obrzędy magiczne, mające na celu zapewnienie ochrony plonów, wioski, pomyślności w roku czy innych płodności. Dzięki wytężonej pracy od podstaw, księży i zbrojnych ich legionów, część elementów wiosennych obrządków została zasymilowana z nową wiarą, część zaginęła bezpowrotnie lub została wymordowana, choć w drobiazgach była jeszcze obecna na przełomie XIX i XX wieku. Dość energicznie na przykład kościół sobie poczynał zwalczając obrzęd palenia ognisk po wzgórzach i smętarzach-żalnikach, tak zwanych Ogni Gromadnych, Grumadek. I nie lubił Dziadów Wiosennych.
Giuseppe Arcimboldo, Wiosna, 1573.
W celu uwiarygodnienia zmian, należało uroczyście kogoś pogrzebać. Skoro ma być Wiosna, to wybór był oczywisty. Grzebiem Zimę. Chodzi o topienie lub palenie kukły ofiarnej, symbolizującej zimę. Zasada magii sympatycznej, działanie analogiczne powinno wywołać efekt analogiczny. Zniszczymy kukłę zimy, ta się skończy. Sama kukła była rozmiarów naturalnych lub prawie naturalnych, ze słomy, owinięta w białe płótno. Miała wyraźne szczegóły twarzy i lniane włosy. Na głowie cierniową koronę z głogu, albo innego magicznego ciernistego krzewu, jak dzika róża czy tarnina. Krzaki te w obrzędach grzebalnych, miały chronić przed demonami, bogunami zaświatów lub powrotem zmarłego do świata żywych. Uważana jest za boginię starości, zagłady, zapomnienia lub za demona, w ruskich pieśniach występuje jako śmierć. To Marzanna, Mora, Śmiertka albo inaczej jeszcze. Do tego rdzeń mar-/mor-, oznacza śmierć. Łużyczanie, Ślązacy, Słowianie Nadłabscy grzebali postać bogini śmierci zwanej Smertnicą lub Śmierciuchą. Białorusini i Ukraińcy zaś Kostromę/Kostrubonka, z dwiema twarzami (dwupłciową), z dębową witką w ręku
Będzie co topić, palić, rozrywać...
(?)
. Mimo damskich łaszków posiadała męskie cechy płciowe. Orszak z kukłą miał obejść wszystkie domy we wsi. Towarzyszyły temu śpiewy, naśmiewania z zimy, okrzyki przyzywające wiosnę. Wszystko to przy dźwiękach grzechotek, gęśli, dud, dzwonków, piszczałek, bębnów, trzasku batów, skuduczy (skudučiai), co miały odpędzać demony i złe moce. Ten ostatni to ma być litewski instrument ludowy, takie pojedyncze fleciki jednotonowe, na których gra się w grupie 2 do 7 osób. Bardziej zaawansowana wersja to nasza multanka, czy fletnia pana. Jest ślad, że i u nas na tym grano. Dawniej bo 700-600 p.n.e. Tak datuje się cmentarzysko kultury łużyckiej w Przeczycach. Z tego co znaleziono tam wynika, że się znali na dętych i perkusyjnych instrumentach, i grzechotkach. A w grobie 89, należącym prawdopodobnie do szamana, miał 60 lat, znaleziono kościany instrument muzyczny, który składał się z 9 części. Były one rozrzucone po grobie i nie wiadomo czy to były skuducze czy multanka. Po drodze podtapiano kukłę w każdej kałuży. Następnie wrzucano ją do wody i topiono lub puszczano z prądem - Marzanna, albo rozrywano i palono - Smertnica, Kostroma. Kościół katolicki najpierw chciał się pozbyć pogańskiej kukły, a jak mu to nie wyszło to próbował przejąć obyczaj, w postaci zrzucania kukły Heroda z wieży kościelnej. Ale się nie przyjęło, chyba zbyt to barbarzyńskie było.
Pisanka - grzechotka, ok. 900 lat (IX-XIII w.) Wykonana z gliny, pokryta szkliwem, w środku kamyk.
Na ciemno-zielonym tle, żółte festony. 4,9 cm wysokości, średnica 3,9 cm.
Znaleziona w 1881 r. podczas wykopalisk prowadzonych przez krakowskiego archeologa Teodora Ziemięckiego,
na grodzisku Pleśnisko, z Podhorzec na Ukrainie. W Krakowie jest jeszcze drugie, znalezione w XXI przy ul św. Krzyża.
Muzeum Archeologiczne w Krakowie.
Teraz dopiero można się było zabrać do przygotowań na powitanie wiosny. Obmywano domostwa, nie z brudu, ze "złego", co to się przez rok nagromadziło, prano, czyszczono - bydlaczki też, nagrzewano banie. Mężczyźni robili męski sprawy, bili bydło i oprawiali - polowali. Kobiety gotowały i piekły, kołacze - korowaje, placki "zwierzęta" (bóstwa i to co miało się w zagrodzie mnożyć), placki "mosty", dla duchów przodków, Dziadów co miel nadejść. Młodzież chodziła po bazie wierzbowe i leszczynowe z pączkami "kotków" albo "bagniątek". Stawiane były one w domu, w jasnym ciepłym miejscu, żeby się rozkiściły. Przynoszono też gałązki brzozy z młodymi listkami, a jak nie było to świerki, albo i całe drzewko, i przybierano je kolorowymi wstążkami, a cały dom gałązkami. Młodzieńcy zaś chwytali się za palmy, a panny za jajka. W sumie to młodzieńcy budowali wiechy / palmy, a panny malowały kraszanki. To nie było to tamto. Trochę umiejętności i sprytu to wymagało od młodzianka. Trzeba takiego badyla po nocy pewnie dziabnąć i samemu z lasu przytargać. Wybrać po ciemku odpowiednie drzewo, sprytnie wyciąć, obrobić i jeszcze sprytniej skonstruować, kilkumetrową konstrukcję, bo później z tym dygać trza dookoła wioski. No i znać odpowiednie symbole magiczne, żeby je na tym umieścić. Upleść szczytowy wieniec z witek brzozowych. A wiadomo im palma większa i czarowniejsza...Tym młodzieniec dojrzalszy do założenia własnej rodziny. Podobnie miały panny. No bo taka kraszanka, to nie wsadzić jajo do gara i ugotować, a później walnąć kalkomanię. Dobrze i umiejętnie zrobiona kraszanka symbolizowała samodzielność gospodyni. Znajomość ziół, do kolorów i umiejętność barwienia, magiczne symbole umieszczane na jajku, elementy solarne nawiązujące do odrodzenia i wieczności, figury geometryczne jako nieskończoność, każde miało inne i służyło do czego innego, znajomość tradycji i symboliki kolorów, czerwień i biel - oddanie czci opiekuńczym duchom domowym, czerń i biel - duchom ziemi, zieleń - odrodzenie i miłość. A co najważniejsze, wykazanie się cierpliwością, delikatnością i sprawnością rąk, co do jajek jest niezbędne.
Samo święto rozpoczynał Śmigus. Dla wypędzenia "złego" z człowieka okładano się rozkiściałymi baziami. Miało to także dodać sił i witalności. Mężczyznę można było sieknąć dębowymi, bo to symbol męskości i siły, i jak wiadomo im korzeń starszy, tym twardszy. Brzozowe, wierzbowe to damskie kijki. Później jak się obyczaj przeniósł do kościoła, to tak się mówiło przed śmignięciem kogoś, po wyjściu z mszy:
Nie ja biję, rózga bije
Bo za tydzień Wielki Dzień
Za sześć noc - Wielkanoc.
Dla przejęcia sił rozkwitających roślin, należało zjeść bazie z gałązek, a także dla zdrowia duchowego. Jak to pisał Mikołaj Rej: w Kwietną Niedzielę kto bagniątka nie połknął (…) to już dusznego zbawienia nie otrzymał. W podobnym celu dawano bazie zwierzętom w żarciu. Po tym następowało właściwe przywitanie wiosny, któremu towarzyszył pochód. Na jego czele szedł młodzieniec, przebrany za kobietę, w białej szacie, przystrojony kwiatami, na białym koniu, jak ruski Jaryła czy król na koniu w Rękawce krakowskiej. Mógł być prowadzony przez żerców, ukrytych za zwierzęcymi maskami.W wersjach regionalnych może być para, chłopiec i dziewczyna, na Podlasiu, w maskach zoomorficznych, albo drewniana figura z wyraźnymi cechami płciowymi jak wielkopolska Królewna. Dalej następował przystrojony zielonymi gałązkami zaprzęg wołów, biały i czarny, z radłem lub pługiem, powożony przez bliźniaków, który oborywał wioskę. Oboranie wioski miało ją zamknąć przed złymi duchami, na czas święta i na cały rok. Na Rusi, przed wojną był podobny zwyczaj, dwie baby wychodziły z jednego domu, w dwie strony, jedna z kluczem, druga z kłódką. Spotykały się gdzieś na polach, zamykały kłódkę i zakopywały ją. Następnie szli młodzieńcy z wiechami, panny w brzozowych wiankach z kobiałkami w których były kraszanki. Dalej cała wieś z korowajami i muzykantami przygrywającymi na dudach, gęślach, multankach. I bębnili, i grzechotali i z batów strzelali. Tak trochę jak Indianie na deszcz, tylko że tamci dymili a nasi hałasowali. Jak popadało to dobrze. W trakcie pochodu odgrywano zaloty, płodzenie, brzemienność i poród, jak w przyrodzie. Pochód kończono na świętym wzgórzu, gdzie rozpalano ognisko i rozpoczynano "igrzyska" z konsumpcją. Co region to inne gry, i tak krakowska Rękawka, ma wspinanie się na słupy, na Śląsku Rochwist - biegi, przegrany zostaje błaznem króla i koniec w gospodzie, Wołowe Wesele na Podlasiu - zapasy i pędzenie wołu a koniec w karczmie, Król pasterzy na Kujawach, gdzie ostatni miast do knajpy, to na polu bydlaczki pilnował. Były też różne walki orężne, na przykład na kije i bez orężne, na pięści. Współcześnie tylko Rękawka odbywa się w cyklu wielkanocnym, pozostałe to okres zielonych świątek, które swoją drogą mają słowiański rodowód w święcie wiosny, a może w Stadzie, podczas którego też odbywały się "igrzyska". I mało to trwać dwa dni, a na Rusi to na całego i mieli tam rusałczy tydzień. Albo takie zapasy, na święto Peruna, a to już w lipcu, na Ukrainie. A w sumie to im więcej czytam, tym bardziej mi się miesza ;) Panie miały swój konkurs kraszanek, kiedy je oceniano, toczono po ziemi i z górki, na koniec zderzano, rozbijano o siebie. Wygrywała ta, która przetrwała. Kołacze też toczono. Taka dzisiejsza Rękawka.
Po tym następował czas uczty, którą rozpoczynano od podzielenia się jajkiem, z kraszanek. Jajko nie tylko u Słowian miało wielkie znaczenie, ale nie czas i miejsce na to, i można je było tylko ręką podawać. Było jeszcze tak do XIX wieku. I bardzo słusznie, w rękę i do buzi. Nie wbiję widelca w jajko...Wieczorem uczta się kończyła. Następny dzień rozpoczynał się od obmycia w świętej wodzie, którą zaczerpnięto ze świętego źródła. Miało to na celu oczyszczenie i dodanie sił. A polewano się obficie. A czemu to dzisiaj dyngus polewa? Pomieszało się z czasem w jedno, poranne polewanie się wodą, z dyngowaniem, od dyngus, co po naszemu to włóczebny, a chodziło o odwiedzanie rodziny i znajomych i poczęstunek, bo jak nie to będzie źle. Nieznajomego gospodarz też ugościł i głodnego nie puścił. Ewentualnie niem. dingen, żeby się jajem od polania wykupić, lub datkiem. Gloger dostrzegł podobieństwo do niemieckiego słowa dünguuss - kałamarz, chlust wody. Ksiądz Jędrzej Kitowicz w pamiętnikach ma za jedno oba, pochodzących z epoki saskiej: Lud wiejski, dosyć wiernie trzymający się obyczaju starego, pocieszny wyprawia dyngus alias śmigus, a mianowicie koło studzien. Parobcy od rana gromadzą się, czatując na dziewki, idące czerpać wodę i tam, porwawszy między siebie jedną, leją na nią wodę wiadrami, albo zanurzają ją w stawie, a niekiedy w przerębli, jeżeli lód jeszcze trzyma. W miastach oblewanie się wodą nie jest powszechnie przyjętym.
Dziady śmigustne, Muzeum Etnograficzne w Krakowie.
(Fot. ?)
Kościół to zawsze problem miał. To z ustaw synodu diecezji poznańskiej z 1420 roku pt. "Dingus prohibetur", przestrzegających przed praktykami, mającymi niechybnie grzeszny podtekst: Zabraniajcie, aby w drugie i trzecie święto wielkanocne mężczyźni kobiet a kobiety mężczyzn nie ważyli się napastować o jaja i inne podarunki, co pospolicie się nazywa dyngować (...), ani do wody ciągnąć, bo swawole i dręczenia takie nie odbywają się bez grzechu śmiertelnego i obrazy imienia Boskiego. A jak to pisał Benedykt Chmielowski w swej encyklopedii Nowe Ateny, zwyczaj polewania się wodą na ziemi polskiej pochodzi z czasów Wandy i powstał gdy Damy jej Froncymeru za Panią żałując wodą się polewały co rok. Wydatował śmierć Wandy na ok 750 rok n.e. A sam Władysław Jagiełło po kąpieli w beczce okładał swoje ciało wierzbowymi rózgami. Kilka wieków wcześniej wobec braku beczek czy balii taki zwyczaj, kościół uważał kąpiel za wstęp do grzechu, i tu mógł mieć rację, bo nie fajnie łapsnąć za brudną dupę, mógł być praktykowany zbiorowo w rzece. To jeszcze fajniej. Nejstarší zmínka o pomlázce pochází ze 14.století, z pamětí pražského kazatele Konráda Waldhausera, který popsal pomlázku ve velikonočním kázání: „…manželé a milenci šlehají se metlami a tepají rukou v pondělí a úterý velikonoční. Ospalé a lenivé časně z rána v pondělí velikonoční házejí do vody nebo alespoň je polévají…“, tak napisali tu ;) ceske-tradice.
Wielkanocne porządki, Przygody kota Filemona.
A na pożegnanie postu, na koniec którego najczęściej to się żur jadło, i pod koniec to już mało go kto lubił. Między czwartkiem a sobotą, różnie to było, odbywało się chowanie lub wybijanie żuru. Panowie oblewali takim drzwi gdzie ich nie wpuszczono w czasie kolędowania zapustnego, albo tam gdzie mieszkały dziewczyny. Różnie to się nazywa pogrzeb żuru, chowaniem żuru bądź śledzia. Przy czym śledzia to przybijało się do deski, i obnosiło po wsi ze śpiewem. Później zakopywało w ziemi lub wieszało na gałęzi. Gar z zupą też zakopywano lub tłuczono.
Śledź zabił rzeźnika…
Świt, świt… będzie mięsko!
Baba spadła! Się zabiła
- I mięska się nie najadła.
Z grobami, poza odwiedzaniem, to późniejszym czasem łączyło się wystawianie wart honorowych. Miały one barwne, malownicze i egzotycznie wyglądające mundury. Zwano ich Turkami lub Turkami wielkanocnymi. Ponoć wywodzą się od J. III S. Turcy ci, nie tylko stali, ale też uczestniczyli w procesjach rezurekcyjnych. Procesje władcy, książąt, czy szaraków łączyła tradycja, strzelania. Tylko, że u króla czy jakiego magnata to walono z armat. Właśnie. A w biednej parafii...Tu Turkami często byli parobkowie, co to nieobyci z bronią, to potrafili wypalić w najmniej odpowiednim momencie, strasząc wiernych. Stąd wyśmiewające określenie: strzelają jak na rezurekcję, które cytuje Kitowicz.