poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Walk on the Wild Side.

Wspaniały plakat.
Edward Dmytryk, Walk on the Wild Side, 1962.

Trwa Wielki Kryzys. Dove (Laurence Harvey) od trzech lat poszukuje swojej miłości. W sensie nie, że w ogóle, tylko mu zniknęła. I tak stopem pomyka z Teksasu. W drodze spotyka Kitty Twist (Jane Fonda), która też stopem przed siebie zmierza w poszukiwaniu szczęścia. Tak oto gołąb spotkał kociaka. I dalej mieli po drodze. Miłość gołębia ma na imię Hallie (Capucine), która chciała zrobić karierę jako rzeźbiarka. Tak znalazła się w Nowym Orleanie, pod skrzydłami Jo (Barbara Stanwyck), szefowej Doll House, ekskluzywnego burdelu w którym jest największą atrakcją. Można powiedzieć, że robi jako rzeźbiarka, nie dość, że ciastoli się z klientami, to jeszcze musi z szefową, która jest lesbijką, a w wolnych chwilach ciśnie w glinę. Ma też ekskluzywne koleżanki jak Teresina (Anne Baxter) i Panna Drogocenna (Joanna Moore). Całe to wygodne i nudne życie zostaje zakłócone pojawieniem się gołąbka w pokoju. To pociąga za sobą cały szereg zdarzeń, które mają wpływ na wiele osób, między innymi na kociaka z Teksasu, który dołączy do ekskluzywnego towarzystwa. Film można obejrzeć, ale bez ciśnienia, tak jak był bez większego zaangażowania zrobiony. Mało Fondy, ale to chyba jej drugi film. Trochę sztywny, słabo zagrany, o dziwo przez samą Stanwck, ale to może dlatego, że grała lesbijkę, a to była pierwsza taka rola w Hollybudzie w pełnym metrażu i tak otarcie. Mogła się trochę pospinać. Chłodno przyjęty film, choć Stanwyck uważała, że był cholernie dobry.

I run the candy concession.
- Kitty Twist.

Ale...Najlepsza w tym wszystkim jest niesamowita czołówka Saula Bassa. W kontekście filmu jest to zrównanie kota, czarnego kota, z drapieżną i niebezpieczną naturą kobiety, odwołując się do pierwotnej seksualności i fetyszyzmu, coś jak przedmiot materialny, który zawiera w sobie magiczną moc (pieniądz?), albo zbieractwo, które jest nam nieobce, i co w tym złego, że ktoś trzyma w pudełku ukochane futerko lub uszko. Brzdąka gitara, pałeczki uderzają w krawędź talerza, mając nieco ostudzić następny duszny i gorący dźwięk. Nagle rozbrzmiewają rogi, prowokacyjnie i zmysłowo, w tle słychać dynamiczny i uwodzicielski rytm perkusji. Ukazuje się kot. Kamera pracuje nisko, podąża nad kotem, poruszającym się leniwie i hipnotycznie, jak kobieta która wie, że jest obserwowana. Napisy lecą cały czas, kamera przechodzi na widok z boku, a kot przekrada się przez mroczne zakamarki "miasta", swojego terytorium, gdzie spotyka innego kota i musi , żeby przeżyć, wygrać na nim swoje staccato. A to wszystko przy dźwiękach piekielnie seksownego bluesa Elmera Bernsteina. A dalej...Dalej jak w życiu. Trzeba samemu obejrzeć. Technicznie też majstersztyk. Montaż, scenografia, choreografia, oświetlenie, kamera. Tak naturalnie skręcony kot, sprawiający wrażenie jakby był wszędzie, który nie stracił nic ze swojej gracji przy "zwiększeniu", i w tym swoim powolnym ruchu. I te łapki...

Reż. czołówki Saul Bass, muzyka Elmer Bernstein,
Walk on the Wild Side, 1962.

“One day of prayer and six nights of fun
– the odds against going to Heaven?
Six to one!”
(Frag. piosenki zamykającej.)

Szesnastoletni Spielberg zafascynowany tą czołówką, próbował naśladować Bassa. Ale nie miał kota, to próbował z własnym spanielem, Thunderem, chodzić przy murze, ale ten ciągle wpadał na ścianę. Na koniec potknął się i zderzył ze scenarzystą, któremu nogi wyjechały spod tyłka. To był koniec Spielberga.


PS A Saul Bass, to postać na inną opowieść.
PPS Walk on the Wild Side. Po prostu nie pasuje mi tu inny tytuł.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz